środa, 28 listopada 2012

Rozpoczęcie sezonu

Ponad tydzień temu udało nam się rozpocząć sezon skiturowy i lodowy dzień po dniu. Plany były co prawda odmienne od ich końcowej realizacji, ale wyszło genialnie. Zaczęło się od tego, że chcieliśmy pojechać do Chamonix na jakieś nie za długie wspinanie - jak na początek sezonu przystało. Kiedy wszystko mieliśmy już zaplanowane, postanowiłam sprawdzić, o której jedzie ostatnia kolejka na Aiguille du Midi. I z przerażeniem odkryłam, że nie jedzie w ogóle! 

Zmieniliśmy trochę plany, ale i te, bez podjechania kolejką, postanowiły nas na miejscu przerosnąć. Efekt końcowy był więc taki, że razem z naszym przesympatycznym kolegą Stefano podeszliśmy przygotowani na każdą okoliczność, czyli czytaj: z nielekkimi plecakami i nartami na plecach do pośredniej stacji kolejki na Grandes Montets. Tam udało nam się zrzucić narty z pleców i przypiąć je do nóg, po czym mozolnie drapaliśmy się do góry, nad lodowiec Argentière. Stefano okazał się dużo szybszy od nas (co nie jest niczym dziwnym, skoro jesteśmy najwolniejszym zespołem w Szwajcarii) i za jakiś czas zjechał oświadczając, że lepszym pomysłem będzie porzucenie ciężaru w postaci plecaków i nacieszenie się idealnym puchem. I tak też zrobiliśmy.I puch był faktycznie idealny. Podobało nam się to na tyle, że plecaki założyliśmy ponownie tylko po to, żeby zjechać a następnie zejść na dół.

Stefano


Widok na lodowiec Argentière z otaczającymi go szczytami

fot: Stefano




Z racji rezygnacji z planów, następny dzień był improwizacją. Wjechaliśmy razem ze stadkiem przewodników z klientami pociągiem do Montenvers mając nadzieję, że skoro wiozą (ci przewodnicy) na sobie sprzęt wspinaczkowy, to da się porobić na lodowcu Mer de Glace coś ciekawego i jeszcze zdążyć na pociąg powrotny. Poszliśmy więc ich śladami, aby po godzince znaleźć się przy wielkiej i długiej szczelinie lodowcowej, w której można było się powspinać!

zejscie na Mer de Glace


Stanowisko

A to dziura, do której zjechaliśmy w następnym tygodniu



Le Dru!

To zdjęcie zrobił nam pewien okrągły Rosjanin, któremu Bob powiedział: tylko z Dru.  




Dzień okazał się być na tyle udany, że kolejny weekend spędziliśmy znowu w tejże szczelinie, tym razem łącznie z nocą z soboty na niedzielę. Pierwszy pociąg na górę jeździ naprawdę późno - dopiero o 10tej, więc żeby zdążyć na ostatni powrotny o 16.30, nie można się za dużo powspinać.
Mając więc tym razem sporo czasu, sobotę poświęciliśmy na treningowe wyrabianie metrów, a niedzielę na eksplorację dziury w lodowcu, która zaciekawiła nas poprzednim razem. Zjechaliśmy więc w dół jakieś sześćdziesiąt parę metrów, pozwiedzaliśmy wnętrze lodowca, po czym wspięliśmy się do góry, niestety w strugach płynącej wody.
Nasza treningowa droga

Bobek zwiedza

widok wieczorny


widok poranny



nasz obóz

nareszcie!




pierwszy wyciag

Bobek na drugim wyciagu


wtorek, 27 listopada 2012

Zibelemärit

Zibelemärit, czyli Zwiebelmarkt, czyli targ cebulowy. Ma miejsce w czwarty poniedziałek listopada w Bernie. Jest to wydarzenie na tyle znane i atrakcyjne, że przyjeżdżają na nie goście z całej Szwajcarii, a nawet podobno z sąsiadujących krajów po to, żeby zakupić bądź zjeść na miejscu ponad 50 ton cebuli :-)
Oficjalnie rozpoczyna się o szóstej rano, ale w rzeczywistości już od czwartej sprzedawcy są gotowi serwować cebulę pierwszym odwiedzającym. Nie znalazłam w sobie wystarczającej siły, aby pojechać do Berna tak wcześnie. Ale podobno właśnie rano są tam największe tłumy. Pojechałam po południu, skuszona nieodłączną atrakcją targu, czyli bitwami na konfetti, które podobno odbywają się z największą siłą w okolicach 16tej.

I było naprawdę śmiesznie. Rzucanie konfetti w innych nie jest tylko zabawą dla dzieci. Rzucają wszyscy we wszystkich. Dwa razy zostałam obrzucona kolorowymi kawałkami papieru przez eleganckich panów wyglądających na śmiertelnie poważnych. Starsze panie, które powolutku posuwały się za pomocą laski miały kolorowe konfetti w swoich siwych włosach. W czasie, kiedy ktoś próbował wytrzepać sobie ścinki papieru zza kołnierza, został zaatakowany nimi ze zdwojoną mocą :-) Oprócz tego popularnym gadżetem były plastikowe młotki, które piszczą, kiedy się nimi uderza. Mimo usilnych prób omijania młotkowych band i mnie się dostało po głowie.

ladowanie broni











Cały kolorowy tłum przemieszczał się między straganami, na których można było kupić właściwie wszystko. Ale powtarzały się, jak na festiwal cebulowy przystało, tarty cebulowe, zupa cebulowa, wiązanki cebulowe. A do tego grzane wino.





koraliki z cukierkow 


Jak udało mi się dowiedzieć, ten cebulowy targ jest pozostałością po czternastodniowych targach jesiennych w Bernie. Pierwszy taki targ miał miejsce w 1439 roku, w osiemnastym wieku natomiast mieszkańcy Berna dopuścili do sprzedaży handlarzy z zewnątrz, oddając im do dyspozycji poniedziałek przed rozpoczęciem targu. I tak od połowy dziewiętnastego wieku (wtedy wybudowano kolej łączącą Berno z regionami rolniczymi) farmerzy z okolic Fryburga postanowili przywozić tu swoją, podobno wyśmienitej jakości, cebulę. I z czasem z całych czternastodniowych targów pozostał tylko ten jeden cebulowy dzień.
Jak powiedział mi jeden z panów sprzedawców (nie wiem właściwie, co takiego on sprzedawał): "We worship onion!" :-)

Troszkę rozczarowana byłam tylko tym, że cała impreza kończy się o 18tej, więc o porze kiedy pracujący ciut dłużej mogą wyjść na spacer. Centrum miasta wygląda wtedy jak pobojowisko. Ponieważ całe chodniki zasypane są papierkami, nikt nie trudzi się szukaniem koszy na śmieci i wyrzuca to, co mu akurat zbywa prosto na ulicę. Do tego zatacza się sporo tych, którzy wypili niemałe ilości grzanego wina. Rozpoczynają też swoją pracę głośne sprzątające samochody, żeby do rana nie został nawet ślad po kolorowych papierkach.

Ponieważ w porze, o której odwiedziłam targ, wyroby z cebuli były już mocno przebrane, a do tego w brzydkiej pogodzie nie poradziłam sobie ze zrobieniem zdjęć, można obejrzeć więcej na stronie http://www.pbase.com/tcom/zibelemarit.

środa, 14 listopada 2012

Mrówki i kameleony

Trafiłam dzisiaj na krótką notkę o pewnym gatunku mrówek atakowanych przez pewien gatunek grzyba (aby nie przytaczać łacińskich nazw) w niesamowity sposób. Grzyb ten potrafi przejąć kontrolę nad systemem nerwowym biednej mrówki, kazać jej dojść tam, gdzie mu wygodnie, po czym zeżreć ją od środka pozostawiając tylko mięśnie odpowiedzialne za to, by mrówka trzymała się liścia oraz jej zewnętrze. Prawdziwa makabra. A z drugiej strony, jeśli wyzbyć się współczucia dla mrówki, prawdziwie mistrzowskie działanie grzyba. Notkę tę można przeczytać tutaj. Dostępna jest tam również galeria zainfekowanych mrówek. 

I tak przypomniały mi się czasy wczesnej podstawówki, kiedy między muzyką a szkołą spędzałam czas u niestety już świętej pamięci dziadka, z którym oglądaliśmy programy telewizji edukacyjnej. Pamiętam, że strasznie tę telewizję lubiłam. Była naprawdę bardzo ciekawa i za każdym razem dowiadywałam się tam czegoś nowego. I tak sobie dalej myślę, że te wszystkie ciekawostki były dla mnie chyba czymś w rodzaju bajek dla trochę starszych dzieci. To znaczy były bardzo interesujące, ale mam wrażenie, że nie doceniałam ich niesamowitości, to znaczy tego, że takie niezwykłe rzeczy dzieją się w świecie, w którym ja żyję. Zmierzam do tego, że dla takiego dziecka, które żyje w świecie bajek, bądź właśnie z niego wyrosło, poczciwy kameleon nie wydaje się być czymś aż tak niezwykłym. A to przecież niesamowite, że jest zwierzątko, które zmienia kolor! Oczywiście nie twierdzę, że bajki są czymś złym. Ale po tym, jak doszłam do tego wniosku jakiś czas temu, staram się od nowa odkrywać oklepane niesamowitości. Obserwuję więc naszego łazienkowego pająka. Po miesiącu nic niejedzenia udało mu się złapać jedzonko!

p.s. Pamiętam, że w telewizji edukacyjnej również gościły jakieś robale, które wyżerały inne robale od środka, ale to akurat wydawało mi się dosyć obrzydliwe. 


piątek, 9 listopada 2012

"Polski klient nie jest patriotą"

Krótki artykulik o takim tytule przeczytałam dzisiaj w Newsweeku. A dalej: "Dla zdecydowanej większości polskich producentów hasło made in Poland nie ma żadnej wartości sprzedażowej." Szkoda. O ile w całej tej Szwajcarii niektóre rzeczy w ogóle mi się nie podobają, o tyle ich patriotyzm  konsumpcyjny jest godny pozazdroszczenia. Produkty sklepowe chełpią się swoim szwajcarskim pochodzeniem, ich opakowania podkreślają, jaką wartością jest "swiss quality". I ludzie gotowi są naprawdę zapłacić więcej za coś, co pochodzi z ich kraju.

Korzystamy na tym z Bobkiem, jako że jednak nie uważamy, aby w naszym przypadku było tak stosownym kupowanie szwajcarskich produktów i żywimy się na przykład jajkami importowanymi z Holandii. Jajka pochodzą z wolnego chowu. Mimo to tutaj mają je w pogardzie i dlatego kosztują dwa razy mniej niż te szwajcarskie.

A tak naprawdę oczywiście nie wszystko co tutejsze jest takie doskonałe. Podobnie jak u nas, buduje się tu domy o krzywych ścianach, zapomina zabezpieczyć futryny przed rdzewieniem i wykonuje różne inne dziwne rzeczy, o których my pewnie myślimy, że to tylko w Polsce jest możliwe.
No i pierogi z polskiej mąki wychodzą naprawdę dużo lepsze od tych ze szwajcarskiej!

Tym niemniej, kiedy w zeszłym roku frank szaleńczo piął się do góry, szef Szwajcarskiej Organizacji Turystycznej poprosił rodaków, aby w ramach ratowania gospodarki spędzili wakacje w Szwajcarii i tutaj wydawali swoje pieniądze. Nie wiem, jaki był faktycznie tego efekt, ale wierzę, że wiele osób mogło zmienić swoje plany wakacyjne.

I na koniec - my w ramach naszych patriotyzmów i wspierania eksportu kupiliśmy w zeszłym roku lodówkę "made in Poland" oraz szczotkę ze śmietniczką "made in Czech Republic".

czwartek, 1 listopada 2012

Wszystkich Świętych

Wszystkich Świętych to jedno z moich ulubionych Świąt. Zaraz po Wielkiej Nocy i Bożym Narodzeniu. Kojarzy mi się z tłumami ludzi w autobusach, szczególnie za czasów dzieciństwa, kiedy jeździliśmy z rodzicami na cmentarz właśnie środkami komunikacji publicznej. Jako dzieci miałyśmy z Madzią ten przywilej, że mogłyśmy schować się przed naciskającym tłumem w tej wolnej przestrzeni autobusowej, która zarezerwowana jest dla dobrej widoczności kierowcy.
Z korkami na ulicach. Ale nie takimi codziennymi nerwowymi. Takimi, podczas których słucha się pięknych audycji w radiowej Trójce. Ze wspominaniem.
Z wieczorną łuną nad cmentarzem. Z przemarznięciem, po którym cieszy ciepła obiadowa zupa. No i przede wszystkim z powolnym i zadumanym spacerem po cmentarzu. Piękny Dzień.

Dzisiaj po raz drugi przyszło mi spędzić go poza Polską. Po tym jak zeszłoroczna próba przeniesienia moich zwyczajów polskich tutaj skończyła się porażką, dzisiejszy dzień spędzam w domu słuchając radiowej Trójki . A na wieczór udało mi się znaleźć Mszę Świętą po angielsku w Bernie. 

A teraz kilka słów o tym, jak Berno obchodzi pierwszego listopada. A właściwie jak nie obchodzi.
Przede wszystkim tutaj jest to normalny dzień pracujący. W sklepach od miesiąca sprzedaje się już ozdoby bożonarodzeniowe. Kupienie zniczy jest pewnym wyzwaniem, ale do pokonania. W zeszłym roku postanowiłam swoim zwyczajem odwiedzić cmentarz. Wybrałam sobie największy w okolicy. Okazało się, że leży w pobliżu autostrady. Do tego "pan liściowy" postanowił tego dnia (a może robi to po prostu codziennie) odkurzyć wszystkie opadłe liście. Broń Boże miotełką - odkurzaczem. Wymarzone warunki do dumania. Na cmentarzu prawie żywego ducha. Może nic dziwnego, skoro to dzień pracujący. Ale gdyby ktokolwiek zechciał przyjść po pracy, musi tę wizytę odłożyć na weekend - cmentarz właśnie pierwszego listopada przechodził na czas zimowy i zamykał swe bramy o siedemnastej. Aby rozwiać wątpliwości - tutejszy Kościół Rzymsko-Katolicki obchodzi Wszystkich Świętych dzisiaj.
Jako uzupełnienie, cmentarz ten wcześniej znajdował się w miejscu obecnego parku różanego - Rosengarten, z którego rozciąga się przepiękny widok na Berno. W pewnym momencie jednak uznano, że to szkoda, aby takie piękne miejsce marnowało się na zmarłych, więc przeniesiono całość w okolice autostrady.

Słucham więc Trójki.
Pięknego Dnia!


piątek, 26 października 2012

Po dłuuugiej przerwie

Długo nic nie pisałam z kilku bądź nawet kilkunastu przyczyn, ale nie wymienię żadnej, bo obawiam się, że wszystkie będą dosyć błahe i mało wiarygodne.
Przez ten czas sporo się wydarzyło. Dobrych, bardzo dobrych, takich sobie, ...  rzeczy.

fot: Pavol Konarik. I Tobie wielkie dzieki!
Po pierwsze i najweselsze - wzięliśmy ślub!!!
Do tego, był to najwspanialszy ślub, na jakim oboje byliśmy ;-) Wszystko było cudowne i mam nadzieję, że niezapomniane. Tutaj podziękowania dla rodziców, Madzi i wszystkich, którzy pomogli nam w organizacji całego "przedsięwzięcia". Dla Łukasza i Romka za bezinteresowne i piękne granie. Dla wszystkich, którzy przyjechali, weszli pod górkę i byli z nami. Dla wszystkich, którzy nie mogli przyjechać i w tym czasie ciepło o nas myśleli.

Przed samym ślubem było za to całkiem sporo stresu poczynając od samego zorganizowania potrzebnych papierów (nie jest najprościej wychodzić za obcokrajowca, który w dodatku mieszka poza swoją ojczyzną. Za to teraz służę radą, gdyby ktoś był w podobnej sytuacji :-)) na zupełnie przedślubnych niespodziewanych wydarzeniach kończąc. Zrozumiałam więc, o co chodziło w tych wszystkich pytaniach typu "I jak, stresujesz się już?".
W każdym razie szczęśliwie znalazły się i obrączki, i nie musieliśmy na dwa dni przed informować gości o zmianie godziny całej ceremonii.
W "nagrodę" dostaliśmy piękne kazanie ojca Norberta i w ogóle wszystko piękne,  żeby się nie powtarzać.








Poza ślubem wspinaliśmy się też w tym czasie trochę. Chociaż nie za dużo, bo w związku z kwestiami organizacyjnymi ja większość wakacji spędziłam w Polsce. Ale tutaj zadziałało chyba powiedzenie (zmieniłam je na swoje potrzeby), że kto nie ma szczęścia we wspinaniu, ten ma szczęście w miłości :-)

Generalnie prawie każdy nasz wyjazd był lekcją pokory. Nauczyliśmy się, że niekoniecznie należy wiązać się liną z kimś, kogo się nie zna. Że to, że ktoś wspina się przed nami w drodze (a nawet bardzo dużo ktosiów) zupełnie nie powinno nam przeszkadzać, bo jesteśmy chyba najwolniejszym zespołem w całej Szwajcarii :-)
Jestem zmuszona również przenieść w swoim kapowniczku Wacława na Mnichu do kategorii "drogi czwórkowe", bo tutaj naprawdę nie dostałby więcej. Biorąc dodatkowo pod uwagę jego obicie, nie wiem, czy w ogóle nie powinnam go wykreślić ze swoich osiągnięć. I jeszcze trochę by się tego znalazło.
Na razie jednak się powstrzymam.

Za to na jednej z naszych lekcji pokory na Wendenstock spotkaliśmy samego Michala Pitelkę!! I w dodatku na pocieszenie po tym, jak zaklinowała nam się lina na zjeździe i Bobek musiał prusikować do góry 60 metrów, dostaliśmy od niego czeskie Horalki :-)



Do tego dowiedziałam się, że myszy przepadają za selerem. Zjadły ponad połowę naszych ogródkowych warzywek tego gatunku!

Na razie takie wszystko i nic jako zapowiedź ciągu dalszego!



środa, 13 czerwca 2012

Gastlosen

Zdjęcie z połowy kwietnia 2011, więc jeszcze mało zielono
Gastlosen to moja zaległość blogowa. Byliśmy tam już chyba pięć razy, ale jakoś nigdy nie udało mi się zabrać do napisania o tym. Właściwie był to nawet pierwszy szwajcarski rejon wspinaczkowy, w którym byłam razem z Bobem, więc tym bardziej szczególny :-)

Może po kolei. Jest to spory rejon wapienny położony w kantonie Fribourg w tak zwanym Przedalpiu (dziwne słowo po polsku). Drogi są obite, jedne gęściej, inne rzadziej (informacja o tym jak są obite, umieszczona jest w przewodniku, o którym niżej). Łącznie jest ich ponad 800.

Mogę polecić przewodnik "Gastlosen.ch" (autorzy: Luc-Henri Clement, Peter Gobet, Claude Philipona). Niestety wbrew swojej nazwie przewodnik nie jest dostępny w sieci, ale w formie papierowej, za którą trzeba zapłacić. Jest za to całkiem starannie przygotowany i właściwie jest jedynym kompleksowym zbiorem topo Gastlosen. Jego wadą jest natomiast fakt, że pochodzi z 2008, a w rejonie tym prowadzone są ciągle prace nad nowymi drogami. Także niestety w niektórych miejscach jest już mało aktualny, co potrafi wprowadzić w błąd.

Właściwie do czasu pisania tego posta byłam przekonana, że Gastlosen to przede wszystkim drogi wielowyciągowe. A to dlatego, że do tej pory wszystkie nasze wycieczki rozpoczynały się na jednym parkingu i obejmowały obszar temu jednemu najbliższy. I w tych sektorach faktycznie dróg jednowyciągowych nie ma aż tak wiele. Okazuje się jednak, zgodnie ze statystyką podaną w przewodniku, że większość dróg jest jednowyciągowa. To jednak nie powinno zmartwić specjalnie fanów wspinania wielowyciągowego. Dróg mających więcej niż 4 wyciągi w 2008 roku było 70. Niektóre z nich dochodzą do 400 metrów.

Natomiast jeśli chodzi o przedział trudności - od dwóch najłatwiejszych za 2a :-) po hardkorową 8c+. Chyba największy wybór mamy w przedziale 6a - 7b, ale znowu nie oznacza to, że poza tym przedziałem dróg jest mało. Nawięcej trudnych dróg znajduje się od północy. Tam jeszcze nie zawitaliśmy, ale mam nadzieję że trafimy tam w jakiś upalny weekend. Cały rejon położony jest powyżej 1500 m n.p.m. Otaczają go poważniejsze góry, więc północna strona powinna być akurat na wysokie temperatury. Z jednego ze zdjęć przewodnikowych wynika, że Gastlosen odwiedziła Josune Bereziartu (to tak w ramach reklamy :-)).


Generalnie Gastlosen to wspinanie w pięknych okolicznościach przyrody. Nie są to groźne niedostępne góry, ale turnie wyrastające z windowsowo zielonych pofałdowanych łąk. Podejścia mieszczą się w większości w godzinie. Można w ich trakcie pogwizdać z mało lękliwymi świstakami, pogłaskać krowy, kozy, podziwiać kozice w akcji albo zwyczajnie zostać okradzionym z ciastek przez kruki. To ostatnie to już raczej podczas wspinania, kiedy zostawimy na dole jedzenie w plecaku.  Należy plecak dokładnie zamknąć, ponieważ samo przykrycie go klapą nie odstrasza tutejszych ptaszydeł. Naprawdę - nasi znajomi pozbyli się w ten sposób całej nieotwartej jeszcze paczki ciastek!

Potrafi być tłoczno na ścianach najbliżej parkingu. Doświadczyliśmy tego ostatnio na Grand Orgue.
Ale wystarczy pójść ciut głębiej i tłumy się rozmywają.

Tutejszy wapień jest ostry, na pewno nie można zgonić niepowodzeń na złe tarcie. Na razie mogę pisać tylko o tej częsci, w której byliśmy. Jest sporo płyt i połogiego tarciowego wspinania. Często na tychże płytach są naturalnie wyrzeźbione rynny, które są świetnymi chwytami na ścisk. Ale są też drogi pionowe, a także przewieszone. Są też rysy. Po tym co widziałam na własne oczy i po tym, co widać na zdjeciach w przewodniku (a zdjęć jest tam naprawdę sporo), wspinanie w całym rejonie jest bardzo urozmaicone.

Warto wziąć ze sobą kask, bo mimo że drogi są raczej lite, nad nimi gdzieniegdzie może być krucho.

Jeśli chodzi o spanie - z tańszych niż pensjonaty opcji przewodnik wymienia kemping w Jaun, którego absolutnie nie polecam. Jest to po prostu kawałek łąki w nieładnym miejscu nazwany kempingiem. Można dogadać się z właścicielami ziemi już przy samych parkingach na górze i za ich pozwoleniem rozbić sobie tam namiot. Na pewno nie polecam robić tego bez ich pozwolenia, ponieważ potrafią być bardzo niemili nawet bez jasnej przyczyny.
Aha, jeśli jadąc na parking natkniemy się na zagrodzoną dwoma ruchomymi drutami drogę, to nie należy się wycofywać, ale delikatnie przez nie przejechać. Są to pastuchy dla krów.

Polecam!!





Potrafi być tłoczno...Grand Orgue


Widok na Gastlosen zimą




czwartek, 31 maja 2012

Ponte Brolla

Ostatnie dwa weekendy w kantonie Bern były przedłużone z racji przyweekendowych świąt (17ty maja to Święto Wniebowstąpienia, a 28my to Zielone Świątki). Dodatkowa informacja o kantonie pojawiła się, ponieważ poza świętem narodowym 1go sierpnia, wszystkie inne dni wolne od pracy ustalane są w każdym kantonie osobno. A nawet może się zdarzyć, że w ramach jednego kantonu jedne dystrykty święto obchodzą, a inne nie. I przykładowo Święto Wniebowstąpienia jest dniem wolnym od pracy wszędzie (ale na mocy osobnych ustaleń kantonalnych), natomiast Zielone Świątki już nie.

Ponte Brolla, rzeczka w dole 
W pierwszy z długich weekendów postanowiliśmy wybrać się do Ponte Brolla. Bob był już kiedyś raz w okolicy.
Dla mnie było to pierwsze wspinanie w Tessinie bądź inaczej Ticino, czyli włoskim kantonie w południowej Szwajcarii. Do tego tym razem jechaliśmy nie sami, a z poznanymi przez Boba w zimie, a przeze mnie tuż przed wyjazdem Magdą i Pawłem, którzy mieszkają aktualnie w Lozannie. Była to naprawdę nowa jakość, ponieważ do tej pory na wyjazdy weekendowe jeździliśmy raczej sami z braku znajomych wspinaczkowych. Sama droga do Ponte Brolla, kiedy jedzie się od zachodu przez Simplon Pass jest przepiękna - ochrzciłam ją nawet mianem najpięknięjszej, jaką do tej pory jechałam tu samochodem. 


Wszystkie zdjęcia, które zamieszczam w tym poście są autorstwa Magdy bądź Pawła. My niestety zapomnieliśmy zabrać baterię do aparatu :-)




Niby tylko 5b...
Ponte Brolla to rejon gnejsowy z kapitalnym tarciem i krótkim podejściem między palmami. I w zasadzie dla każdego coś się tam ciekawego znajdzie.

Jest sektor z dużą ilością łatwych i, co ważne, bardzo ładnych dróg. Pierwszego dnia po podróży poszliśmy rozruszać się właśnie tam. Niektóre drogi są jednowyciągowe, inne można kontynuować i w ten sposób robić 3-4 wyciągi. Drogi między sobą można również kombinować, bo po pierwszym wyciągu jest wielka póła, po której można spokojnie spacerować. Rewelacja. Początkowo uznaliśmy, że wyceny są całkiem wymagające, ale to pewnie kwestia przyzwyczajenia i obycia z rejonem (coś jak pierwsza wizyta bywalca Jury w Sokolikach :-)). Wiele dróg to połogi.





Następne dwa dni spędziliśmy z kolei w sektorze obfitującym w trudne wspinanie wybierając drogi z niższej cenowo półki :-) Sektor jest naprawdę przepiękny - drogi od połogich przez pionowe po przewieszone. Estetyczne, w większości długie, niektóre techniczne uczące pokory :-)

Zdecydowanie jest to jeden z piękniejszych rejonów w jakim byłam. Zachęcam więc gorąco do odwiedzenia.
A my póki co zostawiliśmy tam napoczęte wyzwania, więc see you Ponte Brolla :-)







środa, 30 maja 2012

Mój pierwszy prawdziwy chleb :-)

Cały tydzień żyłam swoim pierwszym prawdziwym chlebem. Prawdziwym, to znaczy takim na zakwasie. 
Po serii trzech zdaje się nieudanych chlebów żytnich na drożdżach (robionych na oko, twardych jak kamień z jeszcze twardszą skórką), wyczytałam, że dobry chleb żytni można zrobić jedynie używając zakwasu. Do tego znalazłam bardzo fajnego bloga wypiekowego, którego swoją drogą gorąco polecam:  http://pracowniawypiekow.blogspot.com.

I tak tydzień temu zmieszałam pierwszą porcję mąki z wodą, po czym przez cały dzień z niepokojem patrzyłam na słoik z przyszłym zakwasem. Martwiłam się, że może mu za zimno, więc usiłowałam dogrzać go lampką halogenową :-) Ponieważ w ciągu doby nie dał znaków życia, dokarmiłam go i przy robieniu porannej kawy postawiłam go blisko kuchenki i tak sobie stał  cały dzień. Ku mojej radości zaczął tworzyć bąbelki a następnego dnia rano zastałam go w stanie "wykipianym". W nagrodę znowu dostał jeść. Potem jeszcze martwiłam się, że źle pachnie i że może się popsuł. Ale na pocieszenie wyczytałam, że młodych zakwasów wąchać nie należy :-)

Szóstego dnia uznałam, że jest już na tyle dojrzały, że można przygotować zaczyn. Celem był "najłatwiejszy chleb żytni" z wyżej wspomnianej strony (http://pracowniawypiekow.blogspot.com/2009/08/najatwiejszy-chleb-zytni.html). 

W ogóle to niesamowite, jaką poważną sprawą jest taki chleb. Ja w każdym razie od momentu ostatniego dokarmiana zakwasu całym sercem byłam z moim wypiekiem. Zaczyn trzeba zostawić na 12-18 godzin w spokoju - oczywiście sprawdzałam nie przeszkadzając,  czy rośnie. Potem przygotowanie ciasta - w tym celu wstałam wcześniej niż zwykle na wszelki wypadek, żeby zaczyn nie stał zbyt długo. Potem trochę stresu, bo wydawało mi się, że ciasto z przepisu wyszło za gęste. Z drugiej strony był to mój pierwszy chleb, więc właściwie po czym ocenić, że za gęste. Ale ponieważ moja mieszanka zdawała się mieć inną konsystencję niż ta ze zdjęcia na blogu, zaryzykowałam i dodałam więcej wody. Ufff....Potem około pięciogodzinne wyrastanie. Pieczenie. Wyjmowanie z formy (trochę się przykleił). Stygnięcie (koniecznie na kratce, a nie na talerzyku tak jak robiłam to z moimi kamiennymi drożdżakami). I udało się!! Jest przepyszny :-) 

Jego trapezowaty kształt wynika z tego, że udało mi się ostatnio kupić dobry i bardzo tanio tak zwany garnek rzymski. Tyle, że ten konkretny model jest "klasyczny", a nie do chleba ściśle. Więc kształt niechlebowy. 

Polecam!