wtorek, 17 grudnia 2013

Renia

Tym razem nie o sobie.
Na Youtube można zobaczyć bardzo dobry krótkometrażowy film autorstwa Bartka Solika  "Jestem Renata".
Bardzo się cieszę, że dane mi było poznać Renię. Naprawdę niezwykła, bardzo inspirująca osoba.

piątek, 1 listopada 2013

poniedziałek, 22 lipca 2013

Niedermann-Anderrüthi, Salbit

Dalej eksplorujemy Alpy Urneńskie (czyli Alpy w kantonie Uri). Tym razem wybór padł na Salbit. Przy okazji, Szwajcarzy z kantonu Sankt Gallen wymawiają nazwę rejonu z akcentem na ostatnią sylabę. Jak wymawiają Szwajcarzy z Uri nie wiem, ale na wszelki wypadek też akcentuję na "bit". Przy okazji Bergell również akcentują na "gell", a kiedy w rozmowie powiedziałam Bergell po polsku, nie zrozumieli.

Salbit to oczywiście granit, jak wszystko w tamtej cześci Alp. Punkt startowy to dolina Göscheneralptal, która jest bardziej dzika niż nieodległa oserpentyniona Furkapass. Tutaj samochód parkuje się na wysokości 1195 m n.p.m., a dalej na piechotę. W całej dolinie nie można rozbijać dziko namiotów ani kamperować. Gdzieś wyczytałam, że samochody na parkingu CZĘSTO zostają uszkodzone przez zwierzęta (niedaleko pasły się krowy), więc na wszelki wypadek wcisnęliśmy się między inne samochody. Pierwsza część podejścia to dobrze przygotowany szlak do Salbithütte. Zgodnie ze znakami na podejście 910 metrów wysokości trzeba przeznaczyć 2,5 godziny. Nam, o dziwo, zajęło to tylko 2 (Bobkowi nawet mniej). Ponieważ poruszam się całkiem żółwim tempem, było to dla mnie naprawdę zaskoczeniem (chyba pierwszy raz w historii moich szwajcarskich podejść aż tak wyprzedziłam znaki! :-)). W chacie polecam ciastko z jabłkami!

Salamander Alexander

Potem, w zależności od tego, gdzie chce się wspinać, trzeba doliczyć kolejne około godziny.

widok z naszego biwaczku

I tak, drogą weekendu został Niedermann-Anderrüthi na Zwillingsturm. Wybór padł na nią, ponieważ Niedermann znany jest z estetycznych dróg w dobrej jakości skale. Ta konkretna droga powstała w 1956 roku i została ochrzczona klasykiem rejonu.

Zwillingsturm


Chwilę zajęło nam ustalenie, gdzie droga się rozpoczyna - w górach jest jeszcze ciągle sporo śniegu, przez to może ciężej namierzyć starty. I tu ciekawa historia - w lewej części ściany zobaczyliśmy dwoje Włochów (właściwie Szwajcarów z włoskiej części), których poznaliśmy dzień wcześniej. Aby ułatwić sobie lokalizację naszej drogi, zapytaliśmy, po czym się wspinają. I okazało się, że ich zdaniem (dokładniej zdaniem faceta) właśnie po Niedermannie. Nijak nie pasowała tam ta część ściany do schematu, o czym postanowiliśmy ich powiadomić. Ale wspomniany facet odpowiedział, że na 99, 9 % jest to Niedermann. Poszliśmy więc jakieś 70 metrów dalej i zobaczyliśmy kolejny zespół w czymś, co bardziej pasowało nam do schematu, więc również zapytaliśmy, po czym się wspinają. Ci odpowiedzieli, że "hopefully" po Niedrmannie :-) Poanalizowaliśmy, wysłuchaliśmy argumentów za :-) i uznaliśmy, że to właśnie ta droga. Pomyśleliśmy, że miło będzie powiadomić tych pierwszych, że jednak wspinają się nie po tym, po czym zamierzali, ale siwy dziad (czyli wspominany wyżej facet) prychnął i powiedział, że trzeba lepiej patrzeć w schemat. W obliczu tej reakcji nawet się ucieszyliśmy, że pomylili drogi, bo to zawsze jeden zespół mniej przed nami. Aby dokończyć historię siwego dziada, napiszę że po walce na pierwszych trzech/czterech wyciągach przetrawersowali do naszej drogi znajdując się jakieś 150 metrów pod nami :-) Nie znamy włoskiego, ale jasne było, że nieźle się kłócą. Kiedy zjeżdżając spotkaliśmy panią z tego zespołu, roztrzęsiona paląc papierosa zarzekała się, że już nigdy nie bedzie wspinać się z tym "cazzo".

Tyle dygresji o początku drogi. Niedermann-Anderüthi ma 500 metrów i jest odrobinę niejednolity. Początek, poza pierwszym i trzecim wyciągiem, jest całkiem zarośnięty. Drugi wyciąg to zarośnięty komin, który da się obejść wariantem za 6b. Wyciągi czwarty i piąty właściwie prowadzą przez coś a la zarośnięta rampa, na której jest sporo luźnych kamieni. Ale dalsza część (po opuszczeniu rampy) wynagradza wszelkie cierpienia i prowadzi przez fantastyczną skałę. Naprawdę widać talent Niedermanna do wynajdowania bajkowego wspinania. Królują głównie ciągi dülferów. Polecamy gorąco!

początek drogi

jeden z genialnych wyciągów

przepiękne wspinanie, chociaż zdjęcie tego nie oddaje

odpoczynek

tam zmierzamy!


Bobek na szczycie



Przy rozpoczęciu zjazdów zaczęły się rozlegać pomruki burzy, która łaskawie nie zbliżyła się do nas. 

pogoda się nieco popsuła


Za to wracając do domu przez Sustenpass, mogliśmy oglądać jej skutki. W wielu miejscach przez drogę przelewały się potoki wody i leżały kamienie sporej wielkości, które spadły w czasie zlewy. Naprawdę przerażające. Moja dobra rada - nigdy nie należy jechać przez tutejsze przełęcze w czasie burzy. Nie mają one żadnych siatek zabezpieczających przed spadaniem kamieni na drogę.

W kwestii wyceny, wielkiego minusa dostaje ode mnie przewodnik autorstwa Matteo Della Bordella "Klettern in der Schweiz", który skądinąd jest fajnie zrobiony. Dysponując właśnie nim, przygotowaliśmy się, że Niedermann ma dwa wyciągi za 5a, opócz tego sporo 4c i resztę  łatwiejszą. W związku z czym mój mąż szanowny wpadł nawet na pomysł wspinania się w trekach. Szczęśliwie pomysł ten mu wybiłam z głowy nawołując do zachowania pokory :-) Za nic w świecie wyciągi 4c nie pasowały mi na 4c. A 5a nie było zbyt łatwe. Ja uznałam, że to może dlatego, że jednak dulfer jest dla mnie techniką całkiem siłową, podczas gdy dla męskiej części moich znajomych zazwyczaj nie. Ale wracając przez Salbithütte, postanowiliśmy nabyć kompletny przewodnik po Salbicie, który tam oferują. I okazało się, że jednak droga Niedermanna oceniana jest tam sporo wyżej - jako 5c+ (odpowiednio podnosząc rangę poszczególnym wyciągom). Poszukałam też po fakcie trochę informacji w internecie i wszędzie droga mieści się w "górnej piątce".

Dodatkowo na drodze przydaje się umiejętność odróżniania dudniących płyt, których można użyć od dudniących, których użyć nie można. Omijanie wszystkiego, co dudni, podwyższa znacząco wycenę :-). Mimo to droga nie jest krucha. Poza niemiłymi odgłosami większość siedzi na miejscu od lat - chyba trochę taki urok rejonu.

Swoją drogą, gdyby ktoś wybrał się do Salbit i miał ochotę tam powrócić oraz wydać trochę (niestety niemało) franków na kompletny przewodnik po tym rejonie, to gorąco zachęcam do kupienia tego w chacie. Jest to pierwszy tutejszy przewodnik w moich rękach, który jest w widoczny sposób zrobiony z sercem. Głównym autorem jest chatar Salbithütte, który prawdopodobnie przewspinał wszystko, co jest tam opisane. Schematy są duużo dokładniejsze niż u wspomnianego wyżej Matteo. I w ogóle chatę prowadzi bardzo fajna rodzina. Mają tam nawet ogródek! (na wysokości 2105 m n.p.m).

Na koniec, jeszcze jedna droga Niedermann-Anderrüthi do polecenia. Nie mieliśmy wtedy ze sobą aparatu, więc nie mogę wstawić żadnych zdjęć. Za to podaję linki z opisem drogi na Gross Bielenhorn na Furce: http://stat.ethz.ch/~dettling/bielenhorn.htmlhttp://www.summitpost.org/niedermann-anderr-thi/654799.  Droga jest trudniejsza - 6a+ i ma koło 300 metrów. PRZEPIĘKNA! Polecam przynajmniej obejrzenie zdjęć z podanych linków.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Furka po raz kolejny

ciągle zimowo, a to 6. lipca
Granit na Furce jest na tyle przepiękny, a wspinania na tyle dużo, że chętnie pojechaliśmy tam znowu. Najpierw niezbyt udanie, tydzień temu. Z racji moich początków choroby musieliśmy zawrócić z podejścia w sobotę. Potem wieczorem Bobka dopadła jakaś inna zaraza i ledwo dotrwaliśmy do rana, żeby w niedzielę wrócić chorować do domu...

W ten weekend nastąpiła szczęśliwsza powtórka. W sobotę udaliśmy się na Chli Bielenhorn, żeby powspinać się po pięknym klasyku tej ściany - drodze Perrenoud (6a). Przyznam szczerze, że początkowe metry nie napawały mnie nadmiernym optymizmem w kwestii tego bycia klasykiem, bo wyglądało to trochę jak trawa poprzetykana skałami. Ale nie należy się absolutnie zniechęcać - droga im wyżej, tym piękniejsza i rzeczywiście warta przewspinania.

południowa ściana Chli Bielenhorn


Tutaj piąty wyciąg widziany z góry - chyba nie widać, ale super wspinanie.


I ostatni wyciąg przed nami. Czekamy tylko aż wspinający się przed nami Niemcy zrzucą nam bez ostrzeżenia linę na głowę i ruszamy :-)



Za nami zmierzało do góry czterech wesołych i trochę zwariowanych Szwajcarów, którzy na górnym stanowisku urządzili sobie prawdziwy piknik w stylu slow food :-)





 My zjedliśmy tylko nasze skromne batoniki, po czym zjechaliśmy na piknik pod ścianę.


A tutaj pierwszy z tej czwórki Szwajcarów niosący dzielnie w plecaku wszystkie składniki pikniku




Poza drogą Perrenoud  polecamy też drogę Novembertraumli (6b), na której towarzyszył nam Andu (jeszcze w poprzednim sezonie).













Generalnie drogi na Chli Bielenhorn mają koło 200 metrów, więc w ramach bardziej intensywnego dnia można zrobić sobie dwie, albo jedną i wejść na szczyt, z którego schodzi się na drugą stronę i w ten sposób mieć fajną górską wycieczkę. W ramach dnia mniej intensywnego można dobrze się wyspać i spokojnie powpinać na jednej z dróg. 

Drugiego dnia postanowiliśmy trochę wyekspolorować sąsiednią dolinę, do której nigdy wcześniej nie dotarliśmy. W kwestiach sypialnianych polecam gorąco tamtejszy parking w kierunku na chatę Albert-Heim, co prawda płatny (7 franków pierwszy dzień i 2 za każdy kolejny), ale stanowiący zupełnie inną jakość niż parking przy restauracji Furkablick. Cisza, spokój, piękna i szeroka łąka. Szczególnie ta cisza, bo na parkingu ciut ponieżej przełęczy Furkapass (czyli tym darmowym bardzo popularnym na spanie) od rana do wieczora słychać szalejących motocyklistów. 

Postanowiliśmy pójść na Winterstock na drogę Mangolyto (6a, 300m). Koniec końców przewspinaliśmy niestety tylko jej połowę. A to dlatego, że ciut nie doceniliśmy podejścia, czyli policzyliśmy na nie mniej czasu niż nam zajęło (swoją drogą podejście pod Winterstock ma tę nieprzyjemną własność, że po tym, jak podejdzie się pod górkę prawie na wysokość chaty Albert-Heim, należy zapomnieć o całym wysiłku z tym związanym i zejść chyba sporo niżej niż punkt startowy, aby zacząć podejście właściwe. Oczywiście wiadomo, co oznacza to w drodze powrotnej :-)). Do tego, w ostatniej części podejścia, kiedy naszym oczom ukazała się ściana, ukazała się też kolejka pod drogami, nie mówiąc o tym, ile osób się już wspinało. Dodatkowo, na ścianie są dwie popularne drogi - Mangolyto właśnie i Goldmarie, które łączą się ze sobą na ostatnim wyciągu. Także 15 osób przed nami to całkiem sporo....

Winterstock


Tak więc nie spiesząc się do kolejki, cieszyliśmy się widokami i robiliśmy zdjęcia złotym grzybkom





a wspinanie zmuszeni byliśmy zacząc dosyć późno. I w połowie drogi szybki rachunek czasowy (i fakt, że Bobek musi wstać świeży do pracy o 5.30) spowodował, że zostawiamy sobie ten piękny granit na raz kolejny.
Drogi Mangolyto i Goldmarie (6b) na Winterstock opisywane są w jednym  z przewodników jako dwie najładnijsze na całej Furce. I nawet gdyby druga część Mangolyto, na której nie byliśmy, okazała się totalnym rzęchem (a na pewno się nie okaże - widzieliśmy, co jest nad nami i z relacji tych, którzy się tam wspinali, góra jest prześliczna), polecam gorąco (choć zdecydowanie poza weekendem). Na pierwszych czterech wyciągach naprawdę nie ma ani jednego brzydkiego miejsca. Trzeba się cały czas wspinać. Poezja :-)

trzeci wyciąg

z trzeciego stanowiska widok w górę


na trzecim stanowisku


zjazdy drogą Goldmarie

poniedziałek, 8 lipca 2013

Tajemnica małej półfrankówki :-)

Ostatnio nasi rodzice przygotowują się do wakacyjnych odwiedzin w Burglauenen. W związku z tym mój tata przypomniał mi o czymś, co też mnie kiedyś zaciekawiło, ale jakoś z czasem przeszłam nad tym do porządku dziennego. Otóż moneta warta 50 rappenów (rappen to jedna setna franka) jest mniejsza od tych wartych 10 i 20. I w ogóle jest malutka. Dlaczego?

Trochę poszperałam, aż wreszcie przyszło mi do głowy, żeby zajrzeć na stronę mennicy szwajcarskiej, gdzie powyższe pytanie znajduje się na liście pytań często zadawanych (http://www.swissmint.ch/de-haeufigefragen.html).

Zanim dokonam tłumaczenia kreatywnego :-), ciekawe jest też to, że ta właśnie mała moneta warta 50 rappenów jest tak naprawdę półfrankówką, tzn. na jej rewersie widnieje napis 1/2 Fr. a nie 50 (rappenów).
I to właśnie jest małą wskazówką do rozwiązania całej zagadki.

zdjęcie ze strony http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/f/f5/F%C3%BCnfzigrappen.jpg

Zacznijmy od tego, że do roku 1798 (czyli roku, w którym utworzono Republikę Helwecką) w obrocie znajdowało się około 860 monet (liczba - za Wikipedią)  o różnych wartościach, należących do różnych systemów monteranych. W 1798 postanowiono tę sytuację uporządkować, ale rok 1803 przyniósł rozwiązanie Republiki Helweckiej i ponowny chaos monetarny.
I dopiero w roku 1850 zdefiniowano franka szwajcarskiego, określając ile ma ważyć srebrna moneta jednofrankowa. Wprowadzono też srebrną pięciofrankówkę (ważącą 5 razy tyle co 1 frank), dwufrankówkę i właśnie monetę 1/2 franka. Ta ostatnia, jako że musiała ważyć połowę tego co jednofrankówka, wyszła dosyć mała (rozmiarowo taka jak dzisiaj). W celach praktycznych wypuszczono też mniejsze nominały, ale te były niejako "uzupełniające", tzn. nie były już bite ze srebra i nie obowiązywał ich powyższy przelicznik wagowy do franka. Dodatkowo, gdyby miały rozmiarowo nawiązywać do wyższych monet, byłyby naprawdę bardzo malutkie. Tak więc wprowadzono monety 1 i 2 rappeny z brązu, oraz 5, 10, 20 wykonane z bilonu.
Z czasem, kiedy wartość srebra przekroczyła wartość monet z niego wykonanych, zastąpiono go miedzioniklem (z niego również zaczęto bić 10 i 20 rappenów). Zmniejszono też pięciofrankówkę (chociaż ciągle jest to duża moneta) oraz wycofano z obiegu monety 1 i 2 rappeny. Jeśli chodzi o te ostatnie, to ciekawe jest, że niektóre ceny w sklepach cały czas mają końcówki niepodzielne przez 5 rappenów. Dopiero w przy kasie, po zsumowaniu cen wszystkich artykułów, końcowa kwota jest zaokrąglana tak, żeby dało się ją zapłacić.

wtorek, 2 lipca 2013

Szwajcarski niemiecki, lekcja 2

Ze szwajcarskim niemieckim idzie mi ciągle kiepsko, ale googlowe hasło, z którego trafia się do nas na bloga najczęściej to właśnie "szwajcarski niemiecki". Wyobrażam więc sobie rozczarowanie istnieniem jedynie pierwszej lekcji :-). Postanowiłam zatem przemóc się po raz drugi i spróbować wyprodukować kolejną małą część.

Tym razem inspiracją była wspinaczkowa wizyta w rejonie Neuhaus koło Interlaken, który swoją drogą gorąco polecam. Rozgrzewaliśmy się z Bobkiem na drodze o wdzięcznej nazwie "Blaue Mäntig". Okazuje się, że jest to nic innego jak Blauer Montag, czyli niebieski poniedziałek w dosłownym tłumaczeniu, a w mniej dosłownym - wolny poniedziałek.

Przy okazji zatem nazwy dni tygodnia:
Mäntig
Zischtig
Mittwoch
Donschtig
Friitig
Samschtig
Sonntig

Te "g" na końcach wyrazów są często w ogóle nie wymawiane.

Oczywiście aktualne są uwagi z części pierwszej, tzn. nie odpowiadam za dokładną wersję tych słów, która różni się w zależności od regionu.

Teraz, żeby docelowo można się było umówić na konkretną godzinę danego dnia, najpierw liczby:
1 äis                                   5 füüf                           9 nüün  
2 zwäi                                 6 sächs                        10 zää
3 drüü                                 7 siebe                         11 elf
4 vier                                  8 acht                          12 zwölf  

Ale już przy podawaniu czasu do wiekszości z nich dodaje się końcówkę i. Czyli: 
um
äis                                   5 füüfi                           9 nüüni 
zwäi                                 6 sächsi                        10 zäni
drüü                                 7 siebni                         11 elfi
vieri                                 8 achti                          12 zwölfi 

I do tego połówki godzin, np. przeurocze :-)  halbi elfi (10:30)

Aby dopełnić obrazu:
am Morge - rano
am Abig - wieczorem.


I na zakończenie krótkiej części drugiej dla chętnych piosenka "Blaue Mäntig  :-)
http://www.youtube.com/watch?v=ghH0VrnXydE,
z której pierwszych słów korzystając można się dowiedzieć, że Zeit czyli czas, to w dialekcie Zyt.






piątek, 28 czerwca 2013

E-bike

Pierwszy raz zetknęłam się z czymś takim jak e-bike, kiedy jechałam z wywieszonym językiem pod górkę próbując utrzymać jakieś sensowne tempo i kiedy wyprzedziła mnie całkiem elegancko ubrana starsza pani z uśmiechem rozglądająca się po okolicy. Jej wyprostowana postawa nie wskazywała na to, by wkładała w jazdę zbyt wiele siły. Do tego pedałowała, nie słychać było żadnego silniczka, więc moją pierwszą myślą było zdegustowane "ale jestem słaba...". Kiedy mnie już wyprzedziła, okazało się, że jej rower ma rejestrację. Więc może nie jest ze mną aż TAK źle? ;-) I rzeczywiście, całkiem popularne (i całlkiem drogie przy okazji) są tutaj rowery elektryczne. Ich hasło reklamowe to:

zdjęcie ze strony http://www.werbewoche.ch/kampagne/stromer-weil-die-schweiz-keine-autos-baut
.
(Ponieważ Szwajcaria nie produkuje samochodów)

Jak widać na zdjęciu, Stromer wygląda całkiem normalnie poza tym, że ma grubą ramę oraz musi mieć rejestrację z tyłu. Posiada baterię, którą trzeba ładować i która wspomaga pedałowanie (tzn. o ile nie jedzie się z górki, pedałować trzeba). Ponieważ rower ten wygląda dosyć zwyczajnie, trzeba na niego uważać jeżdżąc samochodem - potrafi być naprawdę szybki.
Na Stromerach jeżdżą ludzie starsi, ale też młodsi - prawdopodobnie w większości ci, którzy dojeżdżają takim rowerem do pracy. Pierwszy raz pomyślałam, że może być do fajny wynalazek, kiedy wracałam z zakupami z Interlaken do domu i sporą część zakupów zjadłam po drodze z racji wysiłku, który mnie ta droga kosztowała ;-) Chwilę potem myśl tę wyparła motywująca "ale jestem słaba" :-). 






poniedziałek, 24 czerwca 2013

Nasza wiosna

Jako że ponownie nastąpiła długa przerwa w nadawaniu, spieszę z kilkoma słowami, jak nam się żyje tutaj pod Maennlichen (bo na zboczu tej górki mieszkamy). 
Końcówka zimy przebiegła w miarę gładko. To znaczy nie było jakichś dużych mrozów, zatem nasze ogrzewanie na drewno dawało radę i w domku było ciepło. Musieliśmy jeszcze raz wyczyścić komin, ale widać było w tym procesie większą sprawność niż za pierwszym razem. Niestety kręta budowa rury łączącej piecyk z kominem głównym powoduje, że prawdopodobnie co przynajmniej dwa miesiące grzania czynność tę trzeba będzie powtarzać :-(

Wraz z pierwszymi wiosennymi dniami wzmożył się ruch na naszej uliczce. Właściciele okolicznych łąk rozpoczęli kursowanie góra-dół celem sprzątania, a potem nawożenia. Odkurzali więc liście, wyrównywali gdzienigdzie ziemię, a potem nawozili łąki po to, aby ich podopieczni mogli spożywać 80 kg trawy dziennie (na głowę - tyle przynajmniej jedzą krowy z Gruyères, jak się dowiedzieliśmy). Również łąka wokół domku, w którym mieszkamy jest przeznaczona na siano, a następnie pastwisko jesienne dla sześciu cielaków. 

W międzyczasie wiosenne dni były przetykane atakami zimy (ten z 20. kwietnia)


Ostatni śnieg spadł jeszcze 29. maja :-)

W tym czasie Grindelwald, będący żyjącym zimowym kurortem narciarskim, wraz z zamknięciem ostatnich wyciągów wymarł. Na ulicach żywego ducha, restauracje i hotele pozamykane. Ci, którzy pracują tu sezonowo, powyjeżdżali na wakacje. Nasz ulubiony bar Avocado przez jakiś czas również zamknięty, a boulderownia czynna codziennie tylko do 17tej. W czerwcu miasteczko zaczęło ponownie odżywać i w tej chwili można powiezieć, że sezon wakacyjny w pełni. 
Swoją drogą Grindelwald (bądź okolice) jest naprawdę fajnym miejscem do mieszkania. Wszyscy są tu bardzo otwarci na obcokrajowców, jako że jest ich tu całkiem sporo. Można poznać ciekawych ludzi z różnych miejsc, kórzy w pewnym momencie postanowili tu zamieszkać. I tak, przez pierwsze dwa miesiące po przerowadzce poznaliśmy chyba więcej osób niż przez cały czas mieszkania pod Bernem. 
W razie odwiedzin polecam bar Avocado, który prowadzi Australijczyk Alex i w którym to właśnie można spotkać różnych interesujących ludzi. Niestety tutejsi wspinacze chyba do barów nie chodzą, więc trzeba szukać innych miejsc na ich poznanie :-) Dwa razy co prawda parkowaliśmy koło samochodu Ueliego, ale w czasie kiedy my jeździliśmy na nartach, on pewnie biegł w adidaskach na Kleine Scheidegg...

Zmuszeni byliśmy również kupić z dnia na dzień samochód. Ostatnio bowiem tutejsza policja postanowiła odzyskać pieniądze, z którymi zalegają kierowcy zagraniczni (tzn. ci z zagranicznymi rejestracjami). Podobno  Szwajcarzy nie mają możliwości uzyskania danych potrzebnych do przesłania mandatu takiemu obcokrajowcowi pocztą. Zatem rozpoczęli konsekwentne zatrzymywanie obcych samochodów i sprawdzanie czy nie mają czegoś na sumieniu. I tu uwaga, jeśli nie jest się zameldowanym w Szwajcarii, mandaty trzeba zapłacić na miejscu. Przy okazji zatrzymania Bobka, okazało się, że nie może na co dzień jeździć samochodem swojej mamy, mimo że jest wpisany w papierach jako jego użytkownik. Z zaawansowanym pozwoleniem na pobyt, po roku od przyjechania do CH, może bowiem jeździć tylko samochodem ze szwajcarskimi rejestracjami. Pan policjant bardzo uprzejmie przeprosił też, że popsuł Bobowi dzień :-) 

p.s. dzisiaj, godzina 19ta: znowu palimy w piecyku, tak zimno! brrrrr.....
p.s.2 z tymi mandatami wysyłanymi poza Szwajcarię, to chyba jednak jest tak, że tylko "małych" kwot nie wysyłają.



środa, 19 czerwca 2013

Rawyl


W poprzedni weekend postanowiliśmy wspomóc naszą słowacką koleżnakę Nene i odwieźć ją wraz z bagażami i kotem na trzymiesięczny pobyt w Crans-Montana w Wallis. Ulica, na którą miesliśmy dotrzeć to Route du Rawyl. A skoro tak, to uznaliśmy, że trzeba sprawdzić jak wygląda łatwe wspinanie w Rawyl.
W przewodniku, którym dysponujemy rejon ten ma cztery gwiazdki z pięciu. Ale ponieważ Rawyl znany jest raczej z trudnego wspinania, nie wiadomo było, czy i dla nas coś pięknego się tam znajdzie. Szczęśliwie okazało się, że i owszem. Ale zanim o wspinaniu, same okoliczności przyrody są tam przepiękne. Po wjechaniu na 1770 m n.p.m., naszym oczom ukazuje się taki oto widok (dokładniej naszym konkretnie oczom ukazał się dopiero następnego dnia rano, bo wjeżdżaliśmy już po ciemku):


I widok na drugą stronę doliny:


Przepiękne miejsce do biwakowania, nie tylko zresztą dla wspinających się. Można pospacerować po  okolicznych szlakach lub po prostu poodpoczywać na zielonej łące w nieodległym towarzystwie kijanek (odpowiednio poźniej żabek :-)).



Jeśli chodzi o samo wspinanie, nasz przewodnik dał nam możliwość wyboru pomiędzy czterema sektorami z prawie 150 drogami. A jest tam tego podobno znacznie więcej. 
W sektorze Paradis z łatwiejszych dróg możemy polecić Ambition, Tête en l'air (w naszym przewodniku 6a+, ale było to całkiem trudne. Przy połączeniu dwóch wyciągów w jeden wychodzi 35 metrów wspinania) i Perile jaune. I gorąco polecamy sektor Virus! Naprawdę przepiękna skała. Tutaj obowiązkowo Il est ne le pouêt i Virus. Również obowiązkowo 70 metrów liny. No i niestety obicie opisane jako "gut +" oznacza, że na przykład na 30 metrów wspinania wystarczy 9 ekspresów. Tym, którym płynie czeska krew w żyłach to w zupełności wystarcza, innym może być trochę straszno :-)

Tu Bobek właśnie skończył pierwszy wyciąg Virusa (6b):

Sektor Virus widziany z zejścia - pod skały się schodzi.

Ktoś nieznajomy wspinający się po czymś trudniejszym


I rzut oka na skały na pożegnanie



A że upał zrobił się niemiłosierny, ochrzciliśmy naszą ślubną łódeczkę w drodze do domu :-)