Tak to jest, kiedy człowiek nie zgłębi kraju, do którego wyjeżdża. Szwajcaria zawsze kojarzyła mi się z górami i długą śnieżną zimą. Bardzo cieszyłam się, że wreszcie moje kupione w zeszłym roku biegówki będą w codziennym użyciu przez parę miesięcy. Nasz szwajcarski współlokator na pytanie, jak wyglądają zimy w naszej okolicy mówił, że miewa problemy z podjechaniem pod dom, tzn. czasem nie udaje mu się do niego dojechać (mieszkamy na wsi na takim wzgórzu, a droga do nas prowadząca nie jest solona). Nie mogłam się więc doczekać.
Po naszym wyjeżdzie do Czech i Polski na Święta dostaliśmy wiadomość, że zrobiło się biało i pięknie.
Niestety po powrocie na początku stycznia zastaliśmy szarzyznę i deszcz "padający w lewo", jak zaobserwował nasz przeuroczy gość Wojtas, którego przywieźliśmy do kraju gór. I właściwie krajobraz nie zmienił się zbytnio przez cały styczeń. Wpędziło mnie to w takie przygnębienie, że dopiero teraz otrząsnęłam się z niego na tyle, żeby być w stanie pisać te słowa :-) Kiedy na początku lutego spadło trochę śniegu, wyciągnęłam moje biedne przykurzone biegówki i wyruszyłam przed dom. Nie zaszłam za daleko - niestety śniegu było stanowczo za mało. Operację powtórzyłam za dwa dni, kiedy wydawało się, że może być lepiej. Tym razem byłam zawzięta, więc po około godzinie noszenia nart na plecach oraz przyprawieniu im wielu bojowych rys :-( w czasie, kiedy próbowałam się na nich poruszać, trafiłam na jakąś łąkę z nawianym śniegiem. Po wykonaniu na niej kilkunastunastu okrążeń zaniosłam narty na plecach do domu... Niestety nie było im dane zobaczyć więcej zimy. (Z różnych względów, o których nie będę na razie pisać, nie za bardzo mogłam zafundować biegówkom podróż w bardziej dla nich sprzyjające miejsce. Bo oczywiście w górach zima w tym czasie była).
Po tych nieudanych przygodach nastąpił czas "wielkich" mrozów. I wtedy już byłam pewna, że moje wyobrażenia o prawdziwej szwajcarskiej zimie (nie tej w górach, ale w mieście), były tylko moim wymysłem. Mimo że temperatury w mieście nie były tak niskie jak w Polsce w tym czasie, zaczęło się wilekie narzekanie. U Boba w pracy wszyscy wyczekiwali już wiosny, na jakimś blogu o Szwajcarii wyczytałam, że to już prawie klęska - nawet fontanny nie działają (!!??), itd... A ja nawet ani razu nie założyłam getrów pod spodnie...
Wtedy przypomniały mi się nasze zeszłoroczne rozmowy skypowe z Bobem - kiedy on chodził u siebie (czyli w Szwajcarii) w krótkich spodenkach, ja w Warszawie ciągle nosiłam nie za grubą, ale zawsze kurtkę...
Do tego wszystkiego doszły jeszcze tegoroczne kiepskie warunki lodowe w Kanderstegu.
No naprawdę rozczarowanie. Właściwie nawet ucieszyłam się, że zaczęła się wiosna, bo oszukana zima powodowała tylko narastanie złości.
Oczywiście ani razu nie mieliśmy większych problemów, żeby dojechać samochodem do domu.