piątek, 2 grudnia 2011

Korki

"You know you've been in Switzerland too long when you expect to be delayed by road works" and "you aren't surprised when a perfectly good road is torn and repaved".

Otóż wieczne roboty drogowe i spowodowane nimi korki są nie tylko polską przypadłością. Przyczyny tychże robót są faktycznie różne, tym niemniej liczą się przecież efekty. Generalnie jest to dosyć rozczarowujące, że w kraju, który jest pokryty autostradami wszędzie tam, gdzie tylko można, często nie da się polegać na czasach podanych przez google maps. 

Są trasy, na przykład dobrze nam swego czasu znana Zurych-Berno, na których należy stosować jak najbardziej  "polski" przelicznik czasu przejazdu. I remonty dróg nie są jedyną przyczyną. Tam po prostu zawsze w godzinach codziennego szczytu są korki. Remont jest tylko gwoździem do trumny.

Znana z korków jest również Bazylea w kierunku wjazdowym do ch. Szczególnie w niedzielę wieczorem, kiedy wraca się z weekendu. Trasa polecana Warszawiakom tęskniącym za krajem  (czyli czasem mnie :-)) - można poczuć się jak w Jankach :-).

Nasze pierwsze zetknięcie z legendarną pod tym względem Bazyleą było szczególnie bolesne, bo trafiliśmy dodatkowo na wypadek. I tu, kolejne rozczarowanie - informacja o tym, że nie jest to zwykły korek, wyświetlona była jedynie na tablicach znajdujących się tuż przed miejscem wypadku. Wszyscy nieszczęśnicy w ogonku (w tym my) sterczeli w pełnej nieświadomości. No bo przecież nigdy nie wiadomo, gdzie ten ewentualny wypadek jest i czy po przewleczeniu się ślimaczym tempem przez pół godziny warto jeszcze próbować potencjalne miejsce przestoju objechać. Tak więc nasza podróż opóźniła się o dwie godziny, czyli jakieś 100%.  Z bardziej pozytywnych aspektów tych dodatkowych dwóch godzin - całkiem cenny "widok" (a bardziej "usłych" :-)) Szwajcarów wygrywających na klaksonach melodyjki. Cenny, bo to naród jednak znacznie mniej wylewny niż my. 
i ciągle korek...



wtorek, 22 listopada 2011

Zakupy w Szwajcarii

W związku z uwagami napływającymi od mojego wiernego czytelnika (pozdrawiam Cię serdecznie Harasiu! :-)), postanowiłam zmierzyć się ze stopniowym opisywaniem kraju, w którym przyszło mi być. A właściwie z moim odbiorem jego mieszkańców i ich różnych zwyczajów. 
Dotychczasowa ubogość takich wpisów wynika głównie z faktu, że mało czasu spędzam z rdzennymi Szwajcarami. Tak więc wszelkie obserwacje mogą  być obarczone błędem. Rozpoczynam zatem od tego, co można zaobserwować "na ulicy".

Znalazłam gdzieś ostatnio blog z powielonym zdaje się tekstem pod tytułem "You know you've been in Switzerland too long when.." Niektóre z punktów są zapewne wspólne dla krajów niemieckojęzycznych, inne są chyba śmieszne dla nie-Europejczyków (tekst, zdaje się, jest napisany przez Amerykanina). W każdym razie postanowiłam uczynić z nich szkielet moich wpisów.

I tak na dzisiaj:

"You know you've been in Switzerland too long when you wonder why anyone would want to shop outside of working hours".

No właśnie. To jedna z rzeczy, do których ciężko mi się przyzwyczaić. To oczywiście bardzo miłe, że  sprzedawcy pracują wtedy, kiedy inni - zazwyczaj sklepy (włącznie w centrami handlowymi) czynne są do 18.30 lub 19.00. Biorąc pod uwagę to, że każdy w ciągu dnia ma przerwę na lunch, zakupy należy robić niezwłocznie po opuszczeniu pracy i na głodzie. Właściwie nie wiem, w jakich godzinach się tu pracuje, ale np. Bob obecnie kończy o 19tej, więc na luksus kupienia czegokolwiek poza czwartkiem i sobotą właściwie nie może sobie pozwolić. Dlaczego poza czwartkiem? Otóż w Bernie jest to dzień handlowy i wiele sklepów wydłuża godziny pracy do 20tej lub 21szej. W sobotę plany zakupowe należy realizować do 16tej lub 17tej. 
W niedzielę oczywiście wszystko jest zamknięte. To wszystko powoduje, że duże centra handlowe zatrudniają na soboty dodatkowe osoby do kierowania ruchem w okolicy sklepów.

To, co wydaje mi się zupełnie nielogiczne, to zagospodarowanie przerwy na lunch. Sklepy robią ją sobie w tym samym czasie, co firmy. W związku z tym jeśli ktoś akurat nie jest głodny w południe i chciałby ten czas jakoś wykorzystać, to pozostaje chyba tylko spacer po parku. Trochę tu wyolbrzymiam - istnieją sklepy otwarte w tym czasie (to te, które nie mają przerwy na lunch). Ale i tak nie rozumiem dlaczego te, które się zamykają,  nie mogą zrobić tego o ciut innej godzinie.

Wracając do niedzieli, tutaj jest według mnie największy hit. Bo tak naprawdę niezupełnie wszystko jest zamknięte - działają na szczęście stacje benzynowe i sklepy przy nich. Ale handel w nich jest objęty ograniczeniami. Można zakupić jedynie rzeczy nadające się do użycia w podróży. I tak: nie można kupić sześciopaku piw na wieczór, ale sześć sztuk piwa jak najbardziej. Na tej samej zasadzie nie będzie tam litrowych lodów. Można kupić banana, ale ogórka nie. Kiełbaska do zjedzenia na surowo jest dozwolona,  a taka przeznaczona do gotowania nie. Prezerwatywy tak, pasta do zębów nie, itd...  




poniedziałek, 21 listopada 2011

Boulderownia gotowa!

Udało nam się już właściwie skończyć naszą strychową boulderownię drytoolową. Wymaga jeszcze odrobiny pracy, ale już można robić sobie obwodziki i trenować czwórki i dziewiątki. Kupiliśmy też ławeczkę i 17kg żelaza na początek :-) Mała i niska, ale nasza! Zdjęcia z różnych stadiów jej powstawania.











wtorek, 8 listopada 2011

Zaległości ciąg dalszy – Medji

W jeden z poprzednich weekendów postanowiliśmy w końcu odwiedzić polecany gorąco rejon skałkowy nieopodal Zermatt. Do Medji wybieraliśmy się już od dłuższego czasu, ale trochę bez przekonania – przewodnik pokazywał niewiele dróg, z czego wiele raczej poza naszym zasięgiem. Ale ponieważ tym razem weekend miał być dosyć chłodny w okolicach Berna, natomiast na południu CH prognozowane były sensowne temperatury, Medji stało się bardziej atrakcyjne. Do tego wyczytaliśmy w przewodniku, że słońce świeci tam cały dzień, więc postanowiliśmy sprawdzić nowe miejsce.


Widok na drugą stronę doliny




















Podejście pod wspinanie zajmuje około pół godziny, prowadzi przez piękny omszały las, ale prawie cały czas dosyć ostro pod górkę.



Kiedy tylko zobaczyliśmy skałę z bliska, szczęki nam opadły – prześliczny rejon i długie, naprawdę estetyczne rysowe drogi w gnejsie. Tak naprawdę drogi są kilkuwyciągowe, ale i poszczególne wyciągi potrafią mieć 40 metrów.



Niestety przed godziną drugą po słońcu nie było ani śladu, więc zrobiło się naprawdę zimno (ściana znajduje się jakieś 1400 m n.p.m.). W sobotę podjęliśmy więc raczej próby wspinania, ale nie daliśmy rady rozgrzać się na tyle, żeby znaleźć w tym przyjemność.  Postanowiliśmy więc odpuścić i wrócić w niedzielę z nadzieją, że wcześniej słoneczko będzie miło grzało. Z naszych obserwacji wynikło, że skała ma wystawę wschodnią. Do tego słońce pojawia się tam z małym poślizgiem, bo po przeciwnej stronie doliny znajdują się góry, które długo chowają je za sobą. Dlatego też w niedzielę na większej części ściany słonecznie było przez niecałe dwie godzinki. Udało nam się więc trochę powspinać, ale cały wyjazd sklasyfikowaliśmy jako rekonesans przed cieplejszymi czasami. Jeśli ktoś byłby w okolicach Zermatt i miał ochotę na fajne skałkowe wspinanie, to naprawdę zachęcam. Drogi nie tylko z wyglądu są przepiękne. Tutaj link do stronki z opracowaniem na temat rejoniku, topo i kilkoma fajnymi zdjęciami: http://www.st-niklaus.ch/site/images/links/klettergarten-medji.pdf





Tu moje bezskuteczne próby nauki klinowania bez oszukiwania... 
Rejon jest bardzo zadbany - w puszce znajduje się pełne topo
Hand Jammer
























A na koniec troszkę zwiedzania - zdecydowanie wymarłe o tej porze roku St Niklaus oraz tryskające życiem Zermatt :-)

W St Niklaus



czwartek, 27 października 2011

Link do strony z ofertami pracy

Na prośbę znajomego, umieszczam link do strony z ofertami pracy z różnych krajów- może komuś się przyda: jooble.com.pl

Trochę zaległości - Londyn

Koło dwóch tygodni temu polecieliśmy dla odmiany do Londynu. Tym razem celem głównym było zrobienie kursu IRATA. Właściwie zależało na tym przede wszystkim Bobowi, a ja koniec końców dołączyłam do niego i w efekcie również będę miała swoją książeczkę iratową :-)

Kurs był bardzo profesjonalnie poprowadzony i bardzo fajny - świetnie się bawiliśmy, dużo śmialiśmy i poznaliśmy bardzo sympatycznych ludzi. Towarzystwo było mocno międzynarodowe, bo oprócz prowadzącego Martina i szkolącego się Toma, wszyscy  byli nie Anglikami (nie jestem pewna, czy tak się to pisze...).  I tak: trzech Węgrów, Australijczyk, Czech i dwoje Polaków :-)

Poniżej trochę kiepskiej jakości zdjęcie całej naszej grupki podczas ucztowania szczęśliwie zdanego przez wszystkich egzaminu
Od lewej: ja, Bob, Tomas, Szymon, Martin, Josh, Robert, Zoli (vel Voltan), Tom (vel Flower :-))

I jeszcze parę zdjęć z samego egzaminu




Poza codziennym podchodzeniem i zjeżdżaniem na linie, chciałam też zobaczyć trochę Londynu, bo była to moja pierwsza wizyta w Anglii w ogóle. I troszkę zobaczyłam, ale stanowczo za mało... Zajęcia kursowe okazały się wbrew pozorom dosyć męczące, więc nie mieliśmy przesadnie dużo energii na wieczorne spacerowanie. Trzeba będzie wizytę powtórzyć :-)

Dla mnie to naprawdę ciekawe doświadczenie zobaczyć różne rzeczy, o których czytało się ze dwadzieścia lat temu w książkach do nauki angielskiego - te piętrowe autobusy, Big Bena i domki jak na filmach :-)  I na koniec widok na miasto nocą z London Eye (na tę atrakcję w książkach do angielskiego już się nie załapałam :-).) Osobiście byłam zachwycona, chociaż po przemieszkaniu chwili na wymarłej szwajcarskiej wsi, trochę wielki, głośny i chaotyczny (ale to może akurat przez nieumiejętność dostosowania się do ruchu lewostronnego) ten Londyn mi się wydał i mieszkać tam raczej bym nie umiała.

Wielkie podziękowania dla Michała i Agnieszki oraz Andrei za gościnę i wspólne spacery!
Dzięki Piotrek za opiekę nad samochodem! :-)

I bardzo niereprezentatywny wybór zdjęć














poniedziałek, 3 października 2011

Gueberschwihr

Tym razem (po tym jak w poprzedni weekend znowu byliśmy na Furce :-)), udaliśmy się na skałkowe wspinanie do Alzacji. Konkretnie do Gueberschwihr na czerwone piaskowce.
Początkowo ku naszemu przerażeniu okazało się, że w sobotę jest akurat wyścig samochodowy na drodze dojazdowej do skał. Na szczęście nie zdążył się jeszcze rozpocząć i udało nam się na piechotę podejść asfaltem te brakujące prawie dwa kilometry. A w międzyczasie - bardzo fajny widok. Tłumy kibiców szukały sobie miejsca między winoroślami i rozpoczynały piknik, którego głównym elementem było wino :-)


Na miejscu uznaliśmy, że zamknięta z powodu wyścigu droga miała swoje plusy (bo minusem był ciągły warkot silników...). W ładne weekendy jest w tych skałach mnóstwo ludzi. Przychodzą całe rodziny z dziećmi i najpopularniejsze (czyli najwygodniejsze do zrobienia pikniku oraz takie, gdzie są najłatwiejsze drogi) miejsce nie wygląda za ciekawie... Na szczęście miejsca i dróg jest tam więcej. Zdjęcia z niedzieli.
















A co do samych skał - jest to czerwony piaskowiec. Wszystkie drogi są bardzo komfortowo obite, można wspinać się z magnezją. Jeśli chodzi o przedział trudności - coś dla wszystkich. Od dróg za 4c po najtrudniejszą za 8b+/c. Są drogi krótkie, ale i takie mające ciut ponad 25 metrów długości. Są dziurki i ryski. Naprawdę bardzo urozmaicone wspinanie po około stu drogach. Do tego dochodzą poukrywane w lesie buldery, podobno bardzo fajne. Widzieliśmy sporo wynurzających się spośród drzew crashpadowców, więc przewodnik chyba nie kłamie.
Oprócz tego o tej porze roku można nazbierać sobie jadalnych kasztanów, których jest tam pełno. Jedyną ich wadą jest to, że bez wytchnienia spadają z drzew, więc należy liczyć się z tym, że którymś się oberwie :-) Gorzej jak spada z łupinką...:-)

Poniżej parę zdjęć telefonem ze skał. Wspinające się osoby to jacyś obcy ludzie, bo sobie zdjęć nie robiliśmy.


Ściana z najtrudniejszymi drogami
5b




6a
Rano tłumów nie ma -
 pod najpopularniejszym sektorem
6b







Po niedzielnym wspinaniu poszliśmy jeszcze na spacer po Gueberschwihr. Jest to nieduże śliczne miasteczko, w którym prawie wszędzie pachnie winem. Nie mogliśmy się temu zapachowi oprzeć i po małej degustacji kupiliśmy sobie dwie butelki z silnym postanowieniem pojawienia się tam znowu i zakupu większej ilości :-)












środa, 24 sierpnia 2011

No comment...

Od jakiegoś czasu Berno obwieszone jest takimi plakatami:
Autor - szwajcarska partia SVP będąca najsilniejszą partią w izbie niższej parlamentu...
Jak dla mnie skojarzenia są jednoznaczne...Ktoś tu ma nie po kolei w głowie...

Poniżej plakaty sprzed zdaje się trzech i dwóch lat.. Widać tendencję.


wtorek, 23 sierpnia 2011

Furka once again

W poprzedni weekend znowu postanowiliśmy udać się na Furkę. Bob wziął wolne w piątek, więc udał się nawet weekend przedłużony. Tym razem wyszło nam nieco mniej wspinania, a trochę więcej chodzenia i przygód. Tak czy inaczej wyjazd był udany.


Postanowiliśmy rozłożyć nasz obóz trochę wyżej niż na parkingu. Już poprzednio znaleźliśmy bardzo wygodne miejsce na namiot ze stolikiem i siedzonkami. Wtachaliśmy więc w piątek rano rzeczy, Bob bardzo dzielnie wtachał 15kg picia (obok płynie co prawda rzeka lodowcowa, ale bardzo dużo w niej piachu i Bob uznał, że taki dodatkowy ciężar nie jest dla niego problemem :-)).
Siedzonka i stolik zasłonięte są na zdjęciu przez namiot...











Bob pod drogą








Jeszcze tego samego dnia wybraliśmy się na wspinanie - naszym celem miała być nietrudna 300-metrowa droga. Podejście zajęło nam całkiem sporo czasu i kiedy znaleźliśmy się pod ścianą, zaczęło grzmieć. Postanowiliśmy więc poczekać i zobaczyć jak się rozwinie sytuacja. Ostatecznie zdecydowaliśmy spróbować.

 Niestety po oszpejeniu się telefon Boba wylądował w szczelinie między lodowcem a ścianą... A ponieważ było go widać, a do tego zawierał cenne kontakty i jak na mój gust sam w sobie jest cenny :-), zorganizowaliśmy akcję wydobywania... Plan był taki, żeby zjechać do szczeliny. W tym celu trzeba było ją ciut poszerzyć, co najpierw wykonywaliśmy jebadełkiem :-) a po chwili bardziej skutecznie kamieniem. Cała akcja była bardzo wyczerpująca i trwała półtorej godziny. Właściwie w akcji brał udział głównie Bob, ja wykonywałam tylko czynności poboczne. Naprawdę chciałam, ale nie pozwolono mi... W każdym razie wszystko skończyło się dobrze. Natomiast czas przeczekiwania potencjalnej burzy plus walka ze szczeliną spowodowały, że postanowiliśmy drogę odpuścić...


Drugiego dnia myśleliśmy o wspięciu się bardzo łatwym granio-filarkiem na Bielehorn. Plany uległy jednak zmianie, kiedy zobaczyliśmy go z bliska - początek nie wyglądał zbyt zachęcająco (a przynajmniej odbiegał od wyobrażeń o pięknym wspinaniu estetyczną granią..) 



W związku z tym postanowiliśmy wspiąć się na szczyt marzeń Boba. Nie wiem, czy kojarzycie reklamę Mammuta, na której grupa przewodników testuje buty (zdjęcie po lewej). Otóż podczas poprzedniego pobytu na Furce odkryliśmy, że szczyt, na którym stoją to mały Kamel. 
Na zdjęciu po prawej - środkowy szczyt. 



















Nie mielismy w naszym starym przewodniku topo Kamela, ale dziewczyna prowadząca schronisko (i robiąca przepyszną szarlotkę!), obok którego przechodziliśmy, pokazała nam jedną z dróg. Niedługa, bo czterowyciągowa, ale naprawdę śliczna.










I zdjęcie na szczycie oraz pod szczytem :-) Niestety szczytowe z innej strony niż to mamutowe, wiec tak efektownie nie wygląda. Po fakcie okazało się, że tego dnia znajomi latali helikopterem, więc wystarczyło zadzwonić i mielibyśmy super pro fotkę... ;-)





















Trzeciego dnia z kolei wybraliśmy się na płyty Gross Furkahorn. Po dwóch wyciągach uznaliśmy, że droga nam się nie podoba. A może po prostu za ciency w uszach jesteśmy, ale dwa wyciągi po slabach za 5a nie były dla nas banalne.. Oboje się na nich nieźle ślizgaliśmy, co było w sumie dosyć dziwne, bo jakieś 50 metrów na prawo prowadzi droga Kristal, na której byliśmy ostatnio i na której tarcie było wzorowe. Ponieważ do tego upał był niemiłosierny, zjechaliśmy, aby zająć się bulderowaniem :-)