wtorek, 7 marca 2017

Hej ho, na lody by się szło!

Przepraszam, ale nie obiecuję już więcej, że coś kolejnego pojawi się wcześniej niż za rok...

Wreszcie udało nam się wyrwać z grindelwaldzkiego grajdoła i pojechać na parę dni na lodospady gdzie indziej. Tegoroczna zima, raczej uboga w śnieg, dawała dużą nadzieję na to, że w pierwszej połowie lutego (na wtedy mieliśmy zaplanowane wolne oraz zapewnioną babciną opiekę nad Darią) warunki lodowe będą super. Jak to zwykle bywa z dużo wcześniejszym planowaniem, tydzień przed urlopem przyszło gwałtowne ocieplenie. Zaczęliśmy więc kombinować, na jaki last minute pojechać, żeby jednak było w co wbić dziabkę. Wymyśliliśmy sobie Engadin, konkretnie okolice Pontresiny, bo co by nie było, całkiem wysoko położona jest. Ponieważ był to naprawdę last minute, a w tym czasie w Sankt Moritz miały zacząć się Mistrzostwa Świata, uznaliśmy, że noclegu musimy szukać raczej w promieniu 30-45 min. Znalezione, spakowane, jedziemy!

Końcowa część naszej podróży okazała się dla nas niezłą niespodzianką, co raczej słabo świadczy o naszej wiedzy geograficznej, a może nawet jeszcze gorzej o tym, jak obcykaną mieliśmy dorgę dojazdową. Jakoś w okolicy Julierpass chyba stała tablica informująca o tym, że Berninapass jest otwarta. Akurat była niezła zawierucha - padał śnieg i sporo wiało, warunki do jazdy nie za ciekawe. W związku z tym wymieniliśmy głośno myśli, że wow, to nieźle, że w taką pogodę przełęcz Bernina otwarta. Za Pontresiną czujemy się już prawie jak u celu i znowu głośno myślimy - dobrze, już za przełęczą mieszkamy, bo przez Julierpass nie chcielibyśmy jutro rano znowu musieć jechać. A tu nagle droga zaczyna piąć się do góry. "Hmm... myślałem, że teraz już tylko w dół będzie." Zmyślna Agnieszka bierze mapę do ręki i "hmmm... wiesz, to jednak dobrze, że Berninapass otwarta, bo właśnie teraz na nią wjeżdżamy. Mieszkamy po drugiej stronie!". Kurtyna...
Mieszkaliśmy w Poschiavo, które to miasteczko zresztą polecam przy jakiejś okazji odwiedzić. Przeurocze centrum z lokalnymi sklepikami.

W związku z nie za ciekawą sytuacją lawinową wspinaliśmy się tylko w Pontresinie. Mieliśmy dużego smaka na Cavaglia, do którego jedzie się pociągiem właśnie z Poschiavo, ale na smaku się skończyło. Podeszliśmy kawałek w kierunku lodospadów, zrobiliśmy mały test stabilności pokrywy śnieżnej i wróciliśmy... 

Mimo to, jako że dla mnie było to pierwsze wspinanie w lodzie po prawie czterech latach (trzy poprzednie sezony mi przepadły z uwagi na mieszankę kontuzji kolana mojego i Boba oraz brykającą w brzuchu Darię), udało nam się fajnie powspinać.

Zrobiliśmy w ostatniej prawie chwili Pontresinafall. Warunki były dalekie od dobrych z racji ocieplenia, ale dzięki temu wyszło całkiem przygodowo, trochę mikstowo.






Innego dnia byliśmy na bardzo fajnym God de la Resgia. Polecam gorąco - przepiękny i jednak trudniejszy niż poprzedni.





Do tego wspięliśmy się jeszcze na lodospad bez nazwy, który to miał być trudniejszy od pozostałych dwóch. Okazał się być bardzo łatwy, a do tego krótszy, co dosyć nas rozczarowało...


W związku z tym postanowiliśmy jeszcze pójść na świeczkę. Wyglądała pięknie, ale okazała się być opakowana dwiema warstwami "tektury". Dokonaliśmy więc wycofu z racji tego, że rozpakowywanie było bardzo siłochłonne i wiązało się ze zrzucaniem sporych kawałów lodu. Oczywiście wiadomo, że to wymówki, ale...



W samym centrum Pontresiny znajduje się też wąwóz, w którym dzięki wsparciu gminy i zaangażowaniu lokalesów można powspinać się po sztucznie wylanych, ale naprawdę pięknych lodach.






Daria natomiast trenowała (na razie z asekuracją) dryfowanie na tafli lodu.


Generalnie zakochaliśmy się w tej części Engadinu i jej mieszkańcach (wszyscy byli bardzo mili w przeciwieństwie do zamieszkujących w naszych okolicach krasnali) i mam nadzieję, że odwiedzimy ją kiedyś znowu.

środa, 1 lipca 2015

Nowe życie, ciąg dalszy ;-)

Nie ma to, jak zaplanować sobie życie po urodzeniu się dziecka jeszcze zanim ono się urodzi ;-)
Nie ma to, jak tworzyć sobie teorie dotyczące dzieci jeszcze w czasach bezdzietnych ;-)

Mimo to jest oczywiście pięknie. Daria jest dla nas olbrzymią radością. Ale ta radość potrafi być też bardzo absorbująca, szczególnie jeśli nie chce się jej zostawiać samej płaczącej...

Zaplanowałam sobie, no bo przecież malutkie dzieci głównie śpią poza jedzeniem, że będę chodzić z Darią w ciągu dnia na ściankę, żeby zacząć powoli wracać do formy. Ona będzie sobie smacznie spała w wózku, a ja w tym czasie się poruszam. Mój plan został opóźniony z uwagi na cesarskie cięcie, a następnie w ogóle przez Darię zignorowany. Bo jak się okazuje małe dzieci lubią spać, ale niektóre tylko w ruchu, czyli na przykład ruszającym się wózku,  lub na dużej ciepłej powierzchni, która oddycha i bije jej serce ;-)

No wreszcie zrozumiała, że wózek MUSI się ruszać!


No dobrze, miałam też plan B. To znaczy zakupiłam dla siebie i Bobka chustę do noszenia. Po to, żeby mieć dwie wolne ręce przynajmniej. No i proszę, okazuje się, że istnieją też dzieci niechustowe! Tzn od czasu do czasu córę naszą zawinąć w chustę można, ale zdarza się to bardzo rzadko. Poza tymi wyjątkami, wpada w jeszcze większą rozpacz, gdyż nie może do woli kopać nogami.

I chciałam jej jeszcze robić zabawki. Takie typu Montessori, żeby się dziecko rozwijało - projekt przesunięty w czasie. I miałam się zdrowo odżywiać, a tu głównie kanapki z jogurtem - projekt przesunięty na wieczory. I jeszcze to, i jeszcze tamto ;-)

Jestem więc tym bardziej dumna, że póki co działa projekt pt. "Pieluszki wielorazowe". Wcale nie jest to w dodatku jakoś specjalnie absorbujące. No i działa też, odpukać, nasz projekt "Nasze dziecko będzie dobrze spało w nocy" ;-) 

Do tego udało nam się ostatnio wybrać w trójkę skałki bez żadnej osoby towarzyszącej. Zrobiliśmy nawet po dwie krótkie drogi! ;-) Niby nic, ale jednak cieszy. Tutaj trochę tęsknię za polską Jurką, gdzie w tyle miejsc można bez problemu dojechać wózkiem, a następnie postawić go w bezpiecznej odległości od skały.



Generalnie nie upadliśmy na duchu i obecnie duże nadzieje wiążemy z rodzinnymi odwiedzinami ;-)




piątek, 8 maja 2015

Daria

I stało się! :-) Nasza rodzina powiększyła się o Darię - malutką, bo mierzącą 47 cm i ważącą 2845 g istotkę. A do tego wszystko wydarzyło się w dniu wspomnienia świętej Agnieszki :-), czyli 20 kwietnia.

Nie będę się za bardzo tak publicznie wgłębiać w szczegóły całego porodu, bo to dla mnie dosyć intymna przeżycie. Dlatego też cieszę się bardzo, że wszystko rozpoczęło się już w niedzielę wieczorem i w trakcie nocy stało się jasne, że Bobek nie idzie do pracy, ale będzie nam towarzyszyć w całym tym wydarzeniu. Bo mimo że miałam telefony czterech osób, które były gotowe zawieźć mnie do Interlaken, bardzo cieszyłam się, że mogę swoje rytmiczne zwijanie się z bólu przeżywać w naszym samochodzie właśnie z Bobkiem. 
I o ile ta pierwsza nocna domowa faza minęła tak, jak sobie wyobrażałam i właściwie wymarzyłam, o tyle dzienna szpitalowa doprowadziła mnie do wymamrotania, że jeszcze trochę i autentycznie zejdę z tego świata. Co gorsza, biedna Daria również przekazywała mało pozytywne informacje. Tak więc po trwającej od rana walce położnych wspomaganych oksytocyną o to, by Malutka pojawiła się między nami, postanowiono, że jednak nie obejdzie się bez cesarskiego cięcia. Okazało się bowiem, że podczas gdy my wspólnie próbowaliśmy ściągnąć Darię w dół, pępowina owinięta wokół nóżki i brzuszka skutecznie trzymała ją w górze. Wydaje mi się, że ten koszmar rozciągania prześladuje ją do dzisiaj w snach... Koniec końców o 14:07 usłyszeliśmy krótki płacz :-)

Tak więc nie dane mi było zanurzyć się w wymarzonej wannie ze zdjęcia z poprzedniego postu :-)







Potem spędziłyśmy pięć dni w szpitalu. Przyznam, że bardzo miło wspominam ten czas. Przy wychodzeniu stwierdziłam nawet, że za niektórymi położnymi będę chyba tęsknić i mam nadzieję, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to spotkam je tam znowu :-)

Jestem jedynie jeszcze ciągle trochę zła na to, że dałam się zastraszyć w kwestii karmienia Darii. Jednocześnie jest to kolejny przykład na to, dlaczego warto uczyć się w szkole matematyki. Trzeciego dnia odwiedziła nas specjalistka do spraw karmienia i oświadczyła, że musimy natychmiast powziąć jakieś kroki w sprawie karmienia właśnie, bo Daria straciła 10% swojej wagi porodowej, a to już oznacza, że to nie przelewki. Ja się zestresowałam, że głodzę swoje własne dziecko i z tego stresu i jej (specjalistki) ponaglania wyszło tyle, że zgodziłam się, żeby zacząć Darię dokarmiać mlekiem w proszku. I niestety konsekwencją tego jest to, że do dzisiaj nasza Córa odżywia się dwudaniowo, a moje usilne próby dogonienia jej potrzeb żywieniowych są traktowane przez personel medyczny jako niegroźne hobby :-( 
A to wszystko dlatego, że pani specjalistka nie nauczyła się dobrze liczyć procentów... Przy wychodzeniu ze szpitala zobaczyłam tabelkę z codzienną wagą Małej i okazało się, że najniższa wynosiła 2655g. Tak więc, jeśli drogi Czytelniku poświęciłeś chwilę uwagi na lekcjach w szkole, łatwo sobie policzysz, że do 10% jeszcze sporo brakowało...

Niewiarygodne, że niedługo Daria skończy już trzy tygodnie! Ale ten czas szybko leci..

Do domu!!! :-)




piątek, 13 marca 2015

"Jak balon..."

Jestem ostatnio dosyć monotematyczna, jeśli chodzi o myśli, które chodzą mi po głowie. W związku z tym aż trochę boję się cokolwiek pisać, bo wydaje mi się, że myśli te interesujące są tylko dla mnie, Bobka i najbliższej rodziny. 
Najczęściej śnią mi się pieluszki wielorazowe :-), stroną, na którą najczęściej zaglądam jest http://www.chusty.info/forum/forum.php? - polecam, jeśli kogoś interesuje tradycyjne pieluchowanie w nowym, kolorowym i bardzo wciągającym, nawet na takim etapie jak nasz, wydaniu.

Poza tym cieszę się, że zrobiło się trochę cieplej, ponieważ przestałam się mieścić w mojego primalofta i chodzę w polarku. 

A do tego wszystkiego tydzień temu byliśmy w Bobkiem na Storchen-café (Storch to bocian), czyli takim dniu otwartych drzwi w szpitalu w Interlaken. I obok chyba naturalnego strachu przed spodziewanymi na połowę kwietnia wydarzeniami, pojawiła się prawie wypierająca ten strach ciekawość. Właściwie nie mogę się już doczekać, tak bardzo podobała mi się sala porodowa i całe pięterko mamo-noworodkowe. No bo czy to nie wygląda zachęcająco? :-)

Zdjęcie ze strony szpitala
Poza tym stwierdzam, że zaskakująco najbardziej taktownymi osobami z tutejszego otoczenia, jeśli chodzi o zadawane pytania, są uczniowie ze szkoły, w której pracuję. Niezależnie od płci pada bowiem seria: 
1."Jak się pani czuje", 2. "Jak się czuje pani dziecko", 3. "Który to już miesiąc" plus ewentualnie, czy mamy już imię. I zazwyczaj na koniec "O jeeeee.... :-)"

Ze strony bardziej dorosłego (przynajmniej wiekowo) otoczenia z kolei słyszę "Wow, you are soooo big" - rzeczywiście niesamowicie miłe, szczególnie że mam lustro i zegarek i widzę, że czas powrotu od pociągu do domu wydłużył mi się prawie dwukrotnie. 

not so big ;-)


Drugie, bardzo podobne, to na przykład, kiedy przyjdę do pracy i słyszę "Dajesz jeszcze radę chodzić z takim wielkim brzuchem?". Również bardzo odkrywcze, biorąc pod uwagę to, że wszyscy wiedzą, że nie jeżdżę samochodem, a chodzę na piechotę. 

Ale żeby nie było, przywyczaiłam się i nawet czasem lubię być takim wielorybkiem. Na basenie na przykład nucę sobie czasem "Jak balon, nie dotykam niczego...."  (to z Janerkowej "Pieśni mijających się wielorybów") :-)

Dalej, z początków ciąży, kiedy wymiotowałam całymi dniami i w związku z tym raz byłam zmuszona odwołać swoje przyjście do pracy, gdyż nie byłam się w stanie nawet ubrać, pamiętam złotą radę o tym, jak to trzeba się wziąć w garść, wstać i iść do pracy, a wszystko przechodzi. I generalnie tak starałam się poza tym jednym razem robić. Jednak nie wszystko przechodziło i w drodze od pociągu do pracy czasem dwukrotnie musiałam szukać jakichś ustronnych krzaczków  :-) Natomiast ciotka dobra rada, jak się okazało, nie zwymiotowała ani razu, jedynie kręciło jej się nieco w głowie...

No i żeby dokończyć moje małe skarżenie się, dwa dni temu jeden z moich znajomych (tu nie mogę się powstrzymać - Szwajcar, pracujący w branży edukacyjnej, który nie wie, co to jest CERN (!)) zapytał, dlaczego w ogóle chcę rodzić w szpitalu. Jego czwórka dzieci urodziła się w domu i to jest strasznie ważne dla ich przyszłości. Już teraz rozumiem, czemu większość osób, które znam, boryka się z problemami natury przeróżnej. 

Ok, na razie tyle :-)
Następnym razem zmieniam temat! :-)

sobota, 7 lutego 2015

Po jeszcze dłuższej przerwie...

Wiem, strasznie długo..... 

Przez ten czas trochę się u nas zmieniło. Nie zmieniło się to, że ciągle mieszkamy w lesie w Burglauenen. Nie zmieniło się też to, że ciągle jesteśmy tym zachwyceni i ciągle nie możemy nacieszyć się widokami zarówno tymi z okna, jak i z najbliższej okolicy. 
Miałam co prawda mały jesienny kryzys związany z tym, że od połowy (chyba nawet ciut wcześniej) października aż do końca lutego nie zagląda do nas w ogóle słońce. Nie jest to problemem od momentu, kiedy pojawia się trwały śnieg. Po pierwsze jest jasno, po drugie śnieg naprawdę niesamowicie odbija światło i w zasadzie w słoneczny dzień widać cienie, zupełnie jakby słońce świeciło przez chmury. Za to jesień jest u nas smutna. Ciągle wilgotno i zimno, podczas gdy po drugiej stronie doliny można się prawie opalać...

Ze zmian, w kolejności przypadkowej - przyglądam się z bliska temu, jak edukuje się trudną młodzież w tym kraju. Tzn. pracuję trochę w szkole z internatem przeznaczonej dla dzieciaków, które nie pasują do normalnej szkoły, prawdopodobnie rozwalając w niej doszczętnie każdą lekcję i doprowadzając nauczycieli i pozostałych uczniów do zaczątków depresji. Jest to w sumie fajne i ciekawe doświadczenie - mam na myśli tę moją pracę, a nie powiększanie grona pacjentów psychiatrom. Na pewno uczy nieprzejmowania się tym, co mówią inni. Oczywiście bardzo pomaga mi w tym bardzo dalekie od doskonałego rozumienie dialektu :-) Przynajmniej za szczęściarę w tej kwestii uznała mnie jedna z nauczycielek :-). Do tego jednak jestem miłą osobą i efekty tego są takie, że dzieci raczej mnie lubią, jednocześnie niestety totalnie wchodząc czasem na głowę... Też niedobrze... Ostatnio jednak zdecydowały się w większości mnie oszczędzać, czym płynnie przechodzimy do kolejnej zmiany u nas :-)

Według planu w połowie kwietnia z dwuosobowej rodziny staniemy się trzyosobową gromadką :-)
W sumie to taka duża zmiana, a jednocześnie coś, co się w oczach świata dopiero tak naprawdę wydarzy, że aż ciężko mi zdecydować, co jeszcze na ten temat napisać.
Wybiorę więc póki co jedną, może absurdalną rzecz, ale za to taką, która poza okropnymi wymiotami w pierwszym trymestrze jest dla mnie największym rozczarowaniem związanym z ciążą. Otóż dawno dawno temu wyczytałam gdzieś, że w ciąży dzieje się coś takiego w mózgu, że lepiej przyswaja się języki obce. Tak więc od wielu lat planowałam już, czego to się nie nauczę w tym czasie. Nawet sprzedałam tę moją wiedzę sąsiadce, która zaczęła być w ciązy wcześniej niż ja :-) Teraz chciałabym dodać ze swojego doświadczenia, że chyba jednak nie we wszystkich mózgach to coś się dzieje, bo w moim przykładowo zadziało się to raczej w przeciwną stronę... 

Do tego w sierpniu wprowadził się do nas Rysio, czyli rudy morderca będący jednocześnie przesłodkim puchatym stworzonkiem :-) Początkowo figurował pod swoim bardziej międzynarodowym imieniem Leuk. Z czasem jednak zyskał kolejne, bardziej swojskie. Zawsze uważałam się za niekotkową osobę i większą sympatią darzyłam psy, ale Rysio jest tak naprawdę pieskiem w ciele kotka i nie da się go nie pokochać. A propos tego pieska w ciele kotka, to Bobek ostatnio zauważył, że słowo "psotek" doskonale oddaje to połączenie.
Poniżej psotek Rysio w swoim ulubionym pudełku.


Mam nadzieję, że to wszystko tylko tytułem wstępu...


wtorek, 17 grudnia 2013

Renia

Tym razem nie o sobie.
Na Youtube można zobaczyć bardzo dobry krótkometrażowy film autorstwa Bartka Solika  "Jestem Renata".
Bardzo się cieszę, że dane mi było poznać Renię. Naprawdę niezwykła, bardzo inspirująca osoba.

piątek, 1 listopada 2013

poniedziałek, 22 lipca 2013

Niedermann-Anderrüthi, Salbit

Dalej eksplorujemy Alpy Urneńskie (czyli Alpy w kantonie Uri). Tym razem wybór padł na Salbit. Przy okazji, Szwajcarzy z kantonu Sankt Gallen wymawiają nazwę rejonu z akcentem na ostatnią sylabę. Jak wymawiają Szwajcarzy z Uri nie wiem, ale na wszelki wypadek też akcentuję na "bit". Przy okazji Bergell również akcentują na "gell", a kiedy w rozmowie powiedziałam Bergell po polsku, nie zrozumieli.

Salbit to oczywiście granit, jak wszystko w tamtej cześci Alp. Punkt startowy to dolina Göscheneralptal, która jest bardziej dzika niż nieodległa oserpentyniona Furkapass. Tutaj samochód parkuje się na wysokości 1195 m n.p.m., a dalej na piechotę. W całej dolinie nie można rozbijać dziko namiotów ani kamperować. Gdzieś wyczytałam, że samochody na parkingu CZĘSTO zostają uszkodzone przez zwierzęta (niedaleko pasły się krowy), więc na wszelki wypadek wcisnęliśmy się między inne samochody. Pierwsza część podejścia to dobrze przygotowany szlak do Salbithütte. Zgodnie ze znakami na podejście 910 metrów wysokości trzeba przeznaczyć 2,5 godziny. Nam, o dziwo, zajęło to tylko 2 (Bobkowi nawet mniej). Ponieważ poruszam się całkiem żółwim tempem, było to dla mnie naprawdę zaskoczeniem (chyba pierwszy raz w historii moich szwajcarskich podejść aż tak wyprzedziłam znaki! :-)). W chacie polecam ciastko z jabłkami!

Salamander Alexander

Potem, w zależności od tego, gdzie chce się wspinać, trzeba doliczyć kolejne około godziny.

widok z naszego biwaczku

I tak, drogą weekendu został Niedermann-Anderrüthi na Zwillingsturm. Wybór padł na nią, ponieważ Niedermann znany jest z estetycznych dróg w dobrej jakości skale. Ta konkretna droga powstała w 1956 roku i została ochrzczona klasykiem rejonu.

Zwillingsturm


Chwilę zajęło nam ustalenie, gdzie droga się rozpoczyna - w górach jest jeszcze ciągle sporo śniegu, przez to może ciężej namierzyć starty. I tu ciekawa historia - w lewej części ściany zobaczyliśmy dwoje Włochów (właściwie Szwajcarów z włoskiej części), których poznaliśmy dzień wcześniej. Aby ułatwić sobie lokalizację naszej drogi, zapytaliśmy, po czym się wspinają. I okazało się, że ich zdaniem (dokładniej zdaniem faceta) właśnie po Niedermannie. Nijak nie pasowała tam ta część ściany do schematu, o czym postanowiliśmy ich powiadomić. Ale wspomniany facet odpowiedział, że na 99, 9 % jest to Niedermann. Poszliśmy więc jakieś 70 metrów dalej i zobaczyliśmy kolejny zespół w czymś, co bardziej pasowało nam do schematu, więc również zapytaliśmy, po czym się wspinają. Ci odpowiedzieli, że "hopefully" po Niedrmannie :-) Poanalizowaliśmy, wysłuchaliśmy argumentów za :-) i uznaliśmy, że to właśnie ta droga. Pomyśleliśmy, że miło będzie powiadomić tych pierwszych, że jednak wspinają się nie po tym, po czym zamierzali, ale siwy dziad (czyli wspominany wyżej facet) prychnął i powiedział, że trzeba lepiej patrzeć w schemat. W obliczu tej reakcji nawet się ucieszyliśmy, że pomylili drogi, bo to zawsze jeden zespół mniej przed nami. Aby dokończyć historię siwego dziada, napiszę że po walce na pierwszych trzech/czterech wyciągach przetrawersowali do naszej drogi znajdując się jakieś 150 metrów pod nami :-) Nie znamy włoskiego, ale jasne było, że nieźle się kłócą. Kiedy zjeżdżając spotkaliśmy panią z tego zespołu, roztrzęsiona paląc papierosa zarzekała się, że już nigdy nie bedzie wspinać się z tym "cazzo".

Tyle dygresji o początku drogi. Niedermann-Anderüthi ma 500 metrów i jest odrobinę niejednolity. Początek, poza pierwszym i trzecim wyciągiem, jest całkiem zarośnięty. Drugi wyciąg to zarośnięty komin, który da się obejść wariantem za 6b. Wyciągi czwarty i piąty właściwie prowadzą przez coś a la zarośnięta rampa, na której jest sporo luźnych kamieni. Ale dalsza część (po opuszczeniu rampy) wynagradza wszelkie cierpienia i prowadzi przez fantastyczną skałę. Naprawdę widać talent Niedermanna do wynajdowania bajkowego wspinania. Królują głównie ciągi dülferów. Polecamy gorąco!

początek drogi

jeden z genialnych wyciągów

przepiękne wspinanie, chociaż zdjęcie tego nie oddaje

odpoczynek

tam zmierzamy!


Bobek na szczycie



Przy rozpoczęciu zjazdów zaczęły się rozlegać pomruki burzy, która łaskawie nie zbliżyła się do nas. 

pogoda się nieco popsuła


Za to wracając do domu przez Sustenpass, mogliśmy oglądać jej skutki. W wielu miejscach przez drogę przelewały się potoki wody i leżały kamienie sporej wielkości, które spadły w czasie zlewy. Naprawdę przerażające. Moja dobra rada - nigdy nie należy jechać przez tutejsze przełęcze w czasie burzy. Nie mają one żadnych siatek zabezpieczających przed spadaniem kamieni na drogę.

W kwestii wyceny, wielkiego minusa dostaje ode mnie przewodnik autorstwa Matteo Della Bordella "Klettern in der Schweiz", który skądinąd jest fajnie zrobiony. Dysponując właśnie nim, przygotowaliśmy się, że Niedermann ma dwa wyciągi za 5a, opócz tego sporo 4c i resztę  łatwiejszą. W związku z czym mój mąż szanowny wpadł nawet na pomysł wspinania się w trekach. Szczęśliwie pomysł ten mu wybiłam z głowy nawołując do zachowania pokory :-) Za nic w świecie wyciągi 4c nie pasowały mi na 4c. A 5a nie było zbyt łatwe. Ja uznałam, że to może dlatego, że jednak dulfer jest dla mnie techniką całkiem siłową, podczas gdy dla męskiej części moich znajomych zazwyczaj nie. Ale wracając przez Salbithütte, postanowiliśmy nabyć kompletny przewodnik po Salbicie, który tam oferują. I okazało się, że jednak droga Niedermanna oceniana jest tam sporo wyżej - jako 5c+ (odpowiednio podnosząc rangę poszczególnym wyciągom). Poszukałam też po fakcie trochę informacji w internecie i wszędzie droga mieści się w "górnej piątce".

Dodatkowo na drodze przydaje się umiejętność odróżniania dudniących płyt, których można użyć od dudniących, których użyć nie można. Omijanie wszystkiego, co dudni, podwyższa znacząco wycenę :-). Mimo to droga nie jest krucha. Poza niemiłymi odgłosami większość siedzi na miejscu od lat - chyba trochę taki urok rejonu.

Swoją drogą, gdyby ktoś wybrał się do Salbit i miał ochotę tam powrócić oraz wydać trochę (niestety niemało) franków na kompletny przewodnik po tym rejonie, to gorąco zachęcam do kupienia tego w chacie. Jest to pierwszy tutejszy przewodnik w moich rękach, który jest w widoczny sposób zrobiony z sercem. Głównym autorem jest chatar Salbithütte, który prawdopodobnie przewspinał wszystko, co jest tam opisane. Schematy są duużo dokładniejsze niż u wspomnianego wyżej Matteo. I w ogóle chatę prowadzi bardzo fajna rodzina. Mają tam nawet ogródek! (na wysokości 2105 m n.p.m).

Na koniec, jeszcze jedna droga Niedermann-Anderrüthi do polecenia. Nie mieliśmy wtedy ze sobą aparatu, więc nie mogę wstawić żadnych zdjęć. Za to podaję linki z opisem drogi na Gross Bielenhorn na Furce: http://stat.ethz.ch/~dettling/bielenhorn.htmlhttp://www.summitpost.org/niedermann-anderr-thi/654799.  Droga jest trudniejsza - 6a+ i ma koło 300 metrów. PRZEPIĘKNA! Polecam przynajmniej obejrzenie zdjęć z podanych linków.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Furka po raz kolejny

ciągle zimowo, a to 6. lipca
Granit na Furce jest na tyle przepiękny, a wspinania na tyle dużo, że chętnie pojechaliśmy tam znowu. Najpierw niezbyt udanie, tydzień temu. Z racji moich początków choroby musieliśmy zawrócić z podejścia w sobotę. Potem wieczorem Bobka dopadła jakaś inna zaraza i ledwo dotrwaliśmy do rana, żeby w niedzielę wrócić chorować do domu...

W ten weekend nastąpiła szczęśliwsza powtórka. W sobotę udaliśmy się na Chli Bielenhorn, żeby powspinać się po pięknym klasyku tej ściany - drodze Perrenoud (6a). Przyznam szczerze, że początkowe metry nie napawały mnie nadmiernym optymizmem w kwestii tego bycia klasykiem, bo wyglądało to trochę jak trawa poprzetykana skałami. Ale nie należy się absolutnie zniechęcać - droga im wyżej, tym piękniejsza i rzeczywiście warta przewspinania.

południowa ściana Chli Bielenhorn


Tutaj piąty wyciąg widziany z góry - chyba nie widać, ale super wspinanie.


I ostatni wyciąg przed nami. Czekamy tylko aż wspinający się przed nami Niemcy zrzucą nam bez ostrzeżenia linę na głowę i ruszamy :-)



Za nami zmierzało do góry czterech wesołych i trochę zwariowanych Szwajcarów, którzy na górnym stanowisku urządzili sobie prawdziwy piknik w stylu slow food :-)





 My zjedliśmy tylko nasze skromne batoniki, po czym zjechaliśmy na piknik pod ścianę.


A tutaj pierwszy z tej czwórki Szwajcarów niosący dzielnie w plecaku wszystkie składniki pikniku




Poza drogą Perrenoud  polecamy też drogę Novembertraumli (6b), na której towarzyszył nam Andu (jeszcze w poprzednim sezonie).













Generalnie drogi na Chli Bielenhorn mają koło 200 metrów, więc w ramach bardziej intensywnego dnia można zrobić sobie dwie, albo jedną i wejść na szczyt, z którego schodzi się na drugą stronę i w ten sposób mieć fajną górską wycieczkę. W ramach dnia mniej intensywnego można dobrze się wyspać i spokojnie powpinać na jednej z dróg. 

Drugiego dnia postanowiliśmy trochę wyekspolorować sąsiednią dolinę, do której nigdy wcześniej nie dotarliśmy. W kwestiach sypialnianych polecam gorąco tamtejszy parking w kierunku na chatę Albert-Heim, co prawda płatny (7 franków pierwszy dzień i 2 za każdy kolejny), ale stanowiący zupełnie inną jakość niż parking przy restauracji Furkablick. Cisza, spokój, piękna i szeroka łąka. Szczególnie ta cisza, bo na parkingu ciut ponieżej przełęczy Furkapass (czyli tym darmowym bardzo popularnym na spanie) od rana do wieczora słychać szalejących motocyklistów. 

Postanowiliśmy pójść na Winterstock na drogę Mangolyto (6a, 300m). Koniec końców przewspinaliśmy niestety tylko jej połowę. A to dlatego, że ciut nie doceniliśmy podejścia, czyli policzyliśmy na nie mniej czasu niż nam zajęło (swoją drogą podejście pod Winterstock ma tę nieprzyjemną własność, że po tym, jak podejdzie się pod górkę prawie na wysokość chaty Albert-Heim, należy zapomnieć o całym wysiłku z tym związanym i zejść chyba sporo niżej niż punkt startowy, aby zacząć podejście właściwe. Oczywiście wiadomo, co oznacza to w drodze powrotnej :-)). Do tego, w ostatniej części podejścia, kiedy naszym oczom ukazała się ściana, ukazała się też kolejka pod drogami, nie mówiąc o tym, ile osób się już wspinało. Dodatkowo, na ścianie są dwie popularne drogi - Mangolyto właśnie i Goldmarie, które łączą się ze sobą na ostatnim wyciągu. Także 15 osób przed nami to całkiem sporo....

Winterstock


Tak więc nie spiesząc się do kolejki, cieszyliśmy się widokami i robiliśmy zdjęcia złotym grzybkom





a wspinanie zmuszeni byliśmy zacząc dosyć późno. I w połowie drogi szybki rachunek czasowy (i fakt, że Bobek musi wstać świeży do pracy o 5.30) spowodował, że zostawiamy sobie ten piękny granit na raz kolejny.
Drogi Mangolyto i Goldmarie (6b) na Winterstock opisywane są w jednym  z przewodników jako dwie najładnijsze na całej Furce. I nawet gdyby druga część Mangolyto, na której nie byliśmy, okazała się totalnym rzęchem (a na pewno się nie okaże - widzieliśmy, co jest nad nami i z relacji tych, którzy się tam wspinali, góra jest prześliczna), polecam gorąco (choć zdecydowanie poza weekendem). Na pierwszych czterech wyciągach naprawdę nie ma ani jednego brzydkiego miejsca. Trzeba się cały czas wspinać. Poezja :-)

trzeci wyciąg

z trzeciego stanowiska widok w górę


na trzecim stanowisku


zjazdy drogą Goldmarie