czwartek, 31 maja 2012

Ponte Brolla

Ostatnie dwa weekendy w kantonie Bern były przedłużone z racji przyweekendowych świąt (17ty maja to Święto Wniebowstąpienia, a 28my to Zielone Świątki). Dodatkowa informacja o kantonie pojawiła się, ponieważ poza świętem narodowym 1go sierpnia, wszystkie inne dni wolne od pracy ustalane są w każdym kantonie osobno. A nawet może się zdarzyć, że w ramach jednego kantonu jedne dystrykty święto obchodzą, a inne nie. I przykładowo Święto Wniebowstąpienia jest dniem wolnym od pracy wszędzie (ale na mocy osobnych ustaleń kantonalnych), natomiast Zielone Świątki już nie.

Ponte Brolla, rzeczka w dole 
W pierwszy z długich weekendów postanowiliśmy wybrać się do Ponte Brolla. Bob był już kiedyś raz w okolicy.
Dla mnie było to pierwsze wspinanie w Tessinie bądź inaczej Ticino, czyli włoskim kantonie w południowej Szwajcarii. Do tego tym razem jechaliśmy nie sami, a z poznanymi przez Boba w zimie, a przeze mnie tuż przed wyjazdem Magdą i Pawłem, którzy mieszkają aktualnie w Lozannie. Była to naprawdę nowa jakość, ponieważ do tej pory na wyjazdy weekendowe jeździliśmy raczej sami z braku znajomych wspinaczkowych. Sama droga do Ponte Brolla, kiedy jedzie się od zachodu przez Simplon Pass jest przepiękna - ochrzciłam ją nawet mianem najpięknięjszej, jaką do tej pory jechałam tu samochodem. 


Wszystkie zdjęcia, które zamieszczam w tym poście są autorstwa Magdy bądź Pawła. My niestety zapomnieliśmy zabrać baterię do aparatu :-)




Niby tylko 5b...
Ponte Brolla to rejon gnejsowy z kapitalnym tarciem i krótkim podejściem między palmami. I w zasadzie dla każdego coś się tam ciekawego znajdzie.

Jest sektor z dużą ilością łatwych i, co ważne, bardzo ładnych dróg. Pierwszego dnia po podróży poszliśmy rozruszać się właśnie tam. Niektóre drogi są jednowyciągowe, inne można kontynuować i w ten sposób robić 3-4 wyciągi. Drogi między sobą można również kombinować, bo po pierwszym wyciągu jest wielka póła, po której można spokojnie spacerować. Rewelacja. Początkowo uznaliśmy, że wyceny są całkiem wymagające, ale to pewnie kwestia przyzwyczajenia i obycia z rejonem (coś jak pierwsza wizyta bywalca Jury w Sokolikach :-)). Wiele dróg to połogi.





Następne dwa dni spędziliśmy z kolei w sektorze obfitującym w trudne wspinanie wybierając drogi z niższej cenowo półki :-) Sektor jest naprawdę przepiękny - drogi od połogich przez pionowe po przewieszone. Estetyczne, w większości długie, niektóre techniczne uczące pokory :-)

Zdecydowanie jest to jeden z piękniejszych rejonów w jakim byłam. Zachęcam więc gorąco do odwiedzenia.
A my póki co zostawiliśmy tam napoczęte wyzwania, więc see you Ponte Brolla :-)







środa, 30 maja 2012

Mój pierwszy prawdziwy chleb :-)

Cały tydzień żyłam swoim pierwszym prawdziwym chlebem. Prawdziwym, to znaczy takim na zakwasie. 
Po serii trzech zdaje się nieudanych chlebów żytnich na drożdżach (robionych na oko, twardych jak kamień z jeszcze twardszą skórką), wyczytałam, że dobry chleb żytni można zrobić jedynie używając zakwasu. Do tego znalazłam bardzo fajnego bloga wypiekowego, którego swoją drogą gorąco polecam:  http://pracowniawypiekow.blogspot.com.

I tak tydzień temu zmieszałam pierwszą porcję mąki z wodą, po czym przez cały dzień z niepokojem patrzyłam na słoik z przyszłym zakwasem. Martwiłam się, że może mu za zimno, więc usiłowałam dogrzać go lampką halogenową :-) Ponieważ w ciągu doby nie dał znaków życia, dokarmiłam go i przy robieniu porannej kawy postawiłam go blisko kuchenki i tak sobie stał  cały dzień. Ku mojej radości zaczął tworzyć bąbelki a następnego dnia rano zastałam go w stanie "wykipianym". W nagrodę znowu dostał jeść. Potem jeszcze martwiłam się, że źle pachnie i że może się popsuł. Ale na pocieszenie wyczytałam, że młodych zakwasów wąchać nie należy :-)

Szóstego dnia uznałam, że jest już na tyle dojrzały, że można przygotować zaczyn. Celem był "najłatwiejszy chleb żytni" z wyżej wspomnianej strony (http://pracowniawypiekow.blogspot.com/2009/08/najatwiejszy-chleb-zytni.html). 

W ogóle to niesamowite, jaką poważną sprawą jest taki chleb. Ja w każdym razie od momentu ostatniego dokarmiana zakwasu całym sercem byłam z moim wypiekiem. Zaczyn trzeba zostawić na 12-18 godzin w spokoju - oczywiście sprawdzałam nie przeszkadzając,  czy rośnie. Potem przygotowanie ciasta - w tym celu wstałam wcześniej niż zwykle na wszelki wypadek, żeby zaczyn nie stał zbyt długo. Potem trochę stresu, bo wydawało mi się, że ciasto z przepisu wyszło za gęste. Z drugiej strony był to mój pierwszy chleb, więc właściwie po czym ocenić, że za gęste. Ale ponieważ moja mieszanka zdawała się mieć inną konsystencję niż ta ze zdjęcia na blogu, zaryzykowałam i dodałam więcej wody. Ufff....Potem około pięciogodzinne wyrastanie. Pieczenie. Wyjmowanie z formy (trochę się przykleił). Stygnięcie (koniecznie na kratce, a nie na talerzyku tak jak robiłam to z moimi kamiennymi drożdżakami). I udało się!! Jest przepyszny :-) 

Jego trapezowaty kształt wynika z tego, że udało mi się ostatnio kupić dobry i bardzo tanio tak zwany garnek rzymski. Tyle, że ten konkretny model jest "klasyczny", a nie do chleba ściśle. Więc kształt niechlebowy. 

Polecam!




wtorek, 15 maja 2012

Szwajcarska szkoła wspinania

Steinbruch koło Wimmis
Pojechaliśmy wczoraj wieczorem do odległego od nas o jakieś 50 km rejoniku wspinowego. Jest to dawny kamieniołom, więc bywa krucho. Tym niemniej nieduża odległość od domu, krótkie podejście i w sumie fajne, wymagające i długie drogi powodują, że jeździmy tam czasem, kiedy nie możemy poświęcić za dużo czasu na wspinanie.

Razem z nami dotarła na miejsce gromadka dzieci z panem instruktorem bądź opiekunem. Najpierw ów pan głosem Helgi opowiadał dzieciom o zasadach, po czym jego podopieczni rozpierzchli się po rejoniku. Zaczynam sobie powoli kształtować teorię, że Szwajcarzy wychowują swoich wspinaczy na twardych obywateli. Jeden z chłopców próbując dojść do pierwszego ringa dwa razy przyglebował z hukiem na plecy, co niespecjalnie zrobiło wrażenie na panu opiekunie. Następnie pan opiekun asekurował innego chłopca, który przy zjeżdżaniu ściągał ekspresy. Miał trochę problemów ze ściągnięciem najniższego, ponieważ pan nie bardzo miał ochotę na podejście do ściany. Za to poradził chłopcu,żeby czegoś się przytrzymał, on da mu luz i ekspres da się wypiąć. Szczęśliwie chłopiec trzymał się mocno... I tak dalej... Kiedy postanowiliśmy wracać, na parkingu spotkaliśmy rodzica, który czekał na swoją pociechę. Zapytał, czy dzieci jeszcze się wspinają. Powiedzieliśmy, że owszem i jak do tej pory wszystkie są całe i zdrowe. Nie jestem pewna, czy zrozumiał, co mieliśmy na myśli :-)



Kiedy zobaczyłam tę wczorajszą szkółkę, powoli zaczęłam rozumieć, czemu obrazki jak na zdjeciu po prawej nie są niczym nadzwyczajnym (ponieważ zdjecie nie jest powalającej jakości - wspinający się prowadzi i jest to droga raczej na jego limesie - na każdym przelocie bierze blok i koniec końców nie udaje mu się dojść do góry).



Do tego przypomniało mi się jak dwa razy dostaliśmy od zjeżdżających drogą Szwajcarów bez ostrzeżenia liną po głowie - z czego raz przy prowadzeniu. Jakiś czas temu Bob wybrał się ze znajomym w góry. Kiedy z planowanej przez nich drogi dobiegł język szwajcarski, natychmiast zmienili plany :-)