wtorek, 7 marca 2017

Hej ho, na lody by się szło!

Przepraszam, ale nie obiecuję już więcej, że coś kolejnego pojawi się wcześniej niż za rok...

Wreszcie udało nam się wyrwać z grindelwaldzkiego grajdoła i pojechać na parę dni na lodospady gdzie indziej. Tegoroczna zima, raczej uboga w śnieg, dawała dużą nadzieję na to, że w pierwszej połowie lutego (na wtedy mieliśmy zaplanowane wolne oraz zapewnioną babciną opiekę nad Darią) warunki lodowe będą super. Jak to zwykle bywa z dużo wcześniejszym planowaniem, tydzień przed urlopem przyszło gwałtowne ocieplenie. Zaczęliśmy więc kombinować, na jaki last minute pojechać, żeby jednak było w co wbić dziabkę. Wymyśliliśmy sobie Engadin, konkretnie okolice Pontresiny, bo co by nie było, całkiem wysoko położona jest. Ponieważ był to naprawdę last minute, a w tym czasie w Sankt Moritz miały zacząć się Mistrzostwa Świata, uznaliśmy, że noclegu musimy szukać raczej w promieniu 30-45 min. Znalezione, spakowane, jedziemy!

Końcowa część naszej podróży okazała się dla nas niezłą niespodzianką, co raczej słabo świadczy o naszej wiedzy geograficznej, a może nawet jeszcze gorzej o tym, jak obcykaną mieliśmy dorgę dojazdową. Jakoś w okolicy Julierpass chyba stała tablica informująca o tym, że Berninapass jest otwarta. Akurat była niezła zawierucha - padał śnieg i sporo wiało, warunki do jazdy nie za ciekawe. W związku z tym wymieniliśmy głośno myśli, że wow, to nieźle, że w taką pogodę przełęcz Bernina otwarta. Za Pontresiną czujemy się już prawie jak u celu i znowu głośno myślimy - dobrze, już za przełęczą mieszkamy, bo przez Julierpass nie chcielibyśmy jutro rano znowu musieć jechać. A tu nagle droga zaczyna piąć się do góry. "Hmm... myślałem, że teraz już tylko w dół będzie." Zmyślna Agnieszka bierze mapę do ręki i "hmmm... wiesz, to jednak dobrze, że Berninapass otwarta, bo właśnie teraz na nią wjeżdżamy. Mieszkamy po drugiej stronie!". Kurtyna...
Mieszkaliśmy w Poschiavo, które to miasteczko zresztą polecam przy jakiejś okazji odwiedzić. Przeurocze centrum z lokalnymi sklepikami.

W związku z nie za ciekawą sytuacją lawinową wspinaliśmy się tylko w Pontresinie. Mieliśmy dużego smaka na Cavaglia, do którego jedzie się pociągiem właśnie z Poschiavo, ale na smaku się skończyło. Podeszliśmy kawałek w kierunku lodospadów, zrobiliśmy mały test stabilności pokrywy śnieżnej i wróciliśmy... 

Mimo to, jako że dla mnie było to pierwsze wspinanie w lodzie po prawie czterech latach (trzy poprzednie sezony mi przepadły z uwagi na mieszankę kontuzji kolana mojego i Boba oraz brykającą w brzuchu Darię), udało nam się fajnie powspinać.

Zrobiliśmy w ostatniej prawie chwili Pontresinafall. Warunki były dalekie od dobrych z racji ocieplenia, ale dzięki temu wyszło całkiem przygodowo, trochę mikstowo.






Innego dnia byliśmy na bardzo fajnym God de la Resgia. Polecam gorąco - przepiękny i jednak trudniejszy niż poprzedni.





Do tego wspięliśmy się jeszcze na lodospad bez nazwy, który to miał być trudniejszy od pozostałych dwóch. Okazał się być bardzo łatwy, a do tego krótszy, co dosyć nas rozczarowało...


W związku z tym postanowiliśmy jeszcze pójść na świeczkę. Wyglądała pięknie, ale okazała się być opakowana dwiema warstwami "tektury". Dokonaliśmy więc wycofu z racji tego, że rozpakowywanie było bardzo siłochłonne i wiązało się ze zrzucaniem sporych kawałów lodu. Oczywiście wiadomo, że to wymówki, ale...



W samym centrum Pontresiny znajduje się też wąwóz, w którym dzięki wsparciu gminy i zaangażowaniu lokalesów można powspinać się po sztucznie wylanych, ale naprawdę pięknych lodach.






Daria natomiast trenowała (na razie z asekuracją) dryfowanie na tafli lodu.


Generalnie zakochaliśmy się w tej części Engadinu i jej mieszkańcach (wszyscy byli bardzo mili w przeciwieństwie do zamieszkujących w naszych okolicach krasnali) i mam nadzieję, że odwiedzimy ją kiedyś znowu.

1 komentarz:

  1. Super! I jaka zima tam u Was! A ja dziś zaczynam robić budki dla szpaków. ;)

    OdpowiedzUsuń